Państwo, to ja

30 września 2016

Tak powiedział Ludwik XIV. Sprawdziłam to przed chwilą w internecie. 😉
Ale ja nie o tym.
Kiedy idę do pracy lub z niej wracam, zdarza się czasami, że ktoś przeprowadzając mnie przez ulicę, a następnie doprowadzając na chodnik, mówi:
– A tu jest ta ścieżka dla państwa.
Dzisiaj, gdy po raz kolejny to z czyichś ust usłyszałam, pomyślałam sobie – no tak. Państwo, to ja.
Przy okazji przypomniała mi się inna historia.
Kiedy studiowałam matematykę, miałam na roku grupę chłopaków z liceum Batorego. Nawet nie wiem, ilu ich było. Znałam kilku. Część z nich studiowała jednocześnie ekonomię, więc gdy zmieniłam kierunek, nadal jednego z nich spotykałam. Wracaliśmy autobusem z jakichś zajęć, podczas rozmowy wyszła kwestia tego liceum, no i kolega, zamiast powiedzieć „Batory, to my”, z dumą oświadczył:
– Batory, to ja!

Znów muszę wrócić do wypełniania papierów w urzędach.
Otóż jeden z uczestników listy dyskusyjnej dla niewidomych pożalił się, że urzędniczka nie chciała mu wypełnić jakiegoś papierka. Dokument ten nie był dostępny w sieci, a był dość istotny dla jego dalszego funkcjonowania. Sprawa wypełnienia tego papierka oparła się aż o ośrodek pomocy społecznej.
Ten człowiek wraz ze swoją równie niewidomą żoną ostatnio ciągle wpada w jakieś tarapaty, które opisuje na liście dyskusyjnej. Pozostawię to bez komentarza. Wrócę do kwestii wypełniania dokumentów przez urzędników. Otóż ten człowiek uważa, że to oni powinni niewidomym wypełniać dokumenty, bo to oni najlepiej się na tym znają; lepiej, niż ktoś z rodziny czy znajomych takiej osoby niewidomej.

Wystawa Bogactwo w Zachęcie

29 września 2016

Dzisiaj byłam na wystawie Bogactwo. Czuję się taki umęczon. 😉 Nogi bolą od stania.
O czym jest wystawa, można sobie poczytać w internecie, były też artykuły w tygodnikach, więc się nie będę powtarzać.
W pierwszej, największej sali było najwięcej eksponatów do opisywania, ale słuchanie głośnych dźwięków z puszczanego tam filmu i przewodniczki jednocześnie w dużej sali, gdzie był straszny pogłos, było niezwykle męczące. Ktoś z niedosłuchem prawdopodobnie nie zrozumiałby z tego nic. Pani przewodnik na zmianę z panem przewodnikiem wychodzili z siebie, bardzo się starali, żeby opisać nam znajdujące się tam prace, bo niewiele dało się tam dotknąć. Dobrze opisywali, ale momentami te opisy były tak długie, że urywał mi się film i traciłam wątek, zupełnie jak na kazaniu księdza proboszcza w kościele, do którego chodzę. Można było dotknąć zaledwie trzech prac, oprócz tego była jedna tyflografika. Tylko jedna, a moim zdaniem mogły być dwie.
Wypukły rysunek przedstawiał obraz, który w oryginale był malowany grubo farbą i przedstawiał napis wielkimi, drukowanymi literami… …treści napisu już nie pamiętam.
ale był jeszcze drugi obraz, z którego można by było łatwo zrobić wypukłą kopię. Pani tak długo opisywała ten obraz, że w międzyczasie straciłam wątek. O ile dobrze zapamiętałam, na obrazie było wielkie, rowkowane koło, tak rowkowane, jak gramofonowa płyta, w środku było drugie koło, na którym był król Jagiełło z banknotu 100 zł, a po jego lewej i prawej stronie zwielokrotniona postać kobiety, która wydawała się tańczyć. Tak to zrozumiałam.
Ludzie widzący, gdy oglądają wystawy np takie, jak ta, patrzą i przechodzą dalej. Osobie niewidomej trzeba wszystko opisać, co zajmuje znacznie więcej czasu. Taka osoba stoi więc i stoi, nogi bolą.
Mam pomysł. Zaczerpnęłam go z muzeum Waterloo. Tam był audioprzewodnik, eksponaty były ponumerowane, trzeba było nacisnąć odpowiedni numer na klawiaturze audioprzewodnika, żeby odsłuchać informacji o tym zabytku. Nie była to co prawda audiodeskrypcja, ale coś było. Tu, przy okazji takich wystaw, gdzie trzeba opisywać eksponaty, można by napisać audiodeskrypcję tych eksponatów, nagrać to jakkolwiek, wgrać do audioprzewodnika i dawać niewidomym przy kasie. Niech zwiedzają wystawę we własnym tempie i w dowolnym czasie. Niech nawet zapłacą za bilet. Może odsłuchanie wcześniej napisanej i nagranej informacji zajmie mniej czasu, niż improwizowany opis nawet najbardziej starającego się przewodnika.
Dzisiaj stojąc tak i myśląc o tym, jak bolą nogi, zastanawiałam się, czy nie lepiej po prostu odsłuchać opis tych eksponatów w domu na tapczanie. No ale to nie to samo, bo nie ma tej atmosfery miejsca. A gdy się stoi, nogi bardziej bolą, niż gdy się idzie wiele kilometrów.
Mimo wszystko cieszę się, że tam byłam a wystawa dała mi do myślenia, ponieważ moje zdanie na temat atrybutów bogactwa jest nieco inne, niż to, co przedstawili twórcy prac. Po prostu gdybym była bogata, chciałabym mieć coś innego, niż to, co tam pokazano.

A ile to postoi?

29 września 2016

Pan Sławek z warzywniaka wciąż mnie zaskakuje. Kilka dni temu sprzedał mi butelkę wody o nazwie… …nazwę powinnam pominąć, ale końcówka tej nazwy jest istotna, żeby zrozumieć dowcip pana Sławka. Otóż sprzedał mi wodę o nazwie z końcówką „wera” mówiąc:
Woda (piiiip)wera,
Dobra do picia i smarowania rowera.
A dzisiaj miałam ochotę na winogrona. Co prawda obsługiwała mnie pani Ania, proponując kilogramowe pudełko ciemnych winogron. Pomyślałam sobie – ciemne zdrowsze, ale czemu tak dużo?
Zapytałam panią Anie – ojej… …a ile to postoi?
W odpowiedzi odezwał się pan Sławek.
– Do wieczora. Jak teraz pani zacznie, to wieczorem pani skończy.

Las na Placu Defilad

28 września 2016

Kiedy opisywałam wczorajszy dzień, zapomniałam napisać, że dawno nie byłam na tym placu. Jakoś tak tam cicho i pustawo. Dziwnie jakoś. No, ale dzisiaj udało nam się dostać do namiotu, w którym stworzono las.
Wyglądało to tak:
Gdybym nie przeczytała wcześniej, że to namiot, myślałabym, że to jest jakaś wielka, drewniana szopa lub stodoła. Wchodziło się do tego czegoś po wysokich, drewnianych schodach. W wejściu do tej powiedzmy budowli czuć było zapach lasu, ale taki zwielokrotniony, skoncentrowany, taki – jak go potem nazwała moja przewodniczka – „las do kwadratu”. Gdy weszło się wgłąb, nie było już czuć tego zapachu.
Na ziemi leżała ściółka, jakieś szyszki, patyki, chyba piach, gdzieniegdzie po bokach kupy mchu, ale moim zdaniem wrośnięte w coś miękkiego i sztucznego, takie nienaturalnie miękkie kupy, tak bym to nazwała. Były też wsadzone niskie drzewka liściaste i iglaste, jakieś krzewy z owocami, raczej chyba nie leśnymi, nie wiedziałyśmy, co to jest. W namiocie tym było też słychać dźwięki, ale nie był to śpiew ptaków. W jednej części namiotu był zapętlony jeden utwór, ktoś go wygrywał ustami, a w drugiej jakaś mantra czy coś, takie drażniące na dłuższą metę. Co kawałek zwisały ze ściany słuchawki. Gdy się je włożyło na głowę, było słychać dźwięki, które miały obrazować ludzkie emocje. Przy każdych słuchawkach wisiał kawałek grubej tektury, na którym było napisane, co to za dźwięk słychać w słuchawkach. Teraz już nie pamiętam, ale w jednych ktoś wrzeszczał, w drugich ktoś wydawał z siebie dźwięki, które miały wg podpisu obrazować wstyd, gdzieś było słychać płacz dziecka itd, nie pamiętam wszystkiego. Były też jedne słuchawki inne niż wszystkie, takie bardziej wyglądające, jak kula. Przy nich wisiał napis: (żebym teraz nie przekręciła) „terrarium myśli”. Gdy założyło się te słuchawki na głowę, całkowicie wytłumiały dźwięki otoczenia, powodując absolutną ciszę i uczucie, że faktycznie jestem zamknięta w jakimś szklanym słoju.
Przy głośnikach emitujących wyżej opisane dźwięki też wisiały z sufitu takie tektury, na których było napisane, co to za muzyka. Na jednej ze ścian wisiała taka błyszcząca folia. Nie wiemy po co.
Powiem tak:
Chciałam zobaczyć tę nietypową instalację, zobaczyłam, opisałam. Jednak wolałabym, żeby zamiast tej muzyki puszczono tam odgłosy natury. Mogłoby to miejsce służyć zapracowanym ludziom, którzy nie mają czasu na wyjazd, żeby mogli się zrelaksować. Powiedzmy 15 minut na regenerację czy coś. No ale artysta miał taki pomysł, jego prawo.
Ta instalacja powstała w ramach festiwalu skrzyżowanie Kultur.
Jak tak to opisuję, to przyszły mi do głowy inne tego typu instalacje dla ludzi, którym ciężko wyjechać: proponowałabym w takim namiocie plażę z odgłosami morza, teren górzysty z jakimś strumykiem, trawę z odgłosami koników polnych, czy coś w tym stylu.
Z tego co wyczytałam, ten namiot można jeszcze oglądać do soboty w godzinach takich popołudniowo-wieczornych.
Po obejrzeniu tej nietypowej instalacji przeszłyśmy przez Ogród Saski, zjadłyśmy po belgijskim waflu – tak to się chyba nazywało – taki gofer do belgijskiego podobny – a stamtąd poszłyśmy na Elektoralną do domu kultury, gdzie była wyświetlana komedia. Powiem tyle, że najpierw się śmiałam, choć nie zawsze wiedziałam, z czego się śmieję, bo jednak audiodeskrypcja nie zawsze oddaje śmieszną sytuację, którą się widzi w ułamku sekundy, potem płakałam, a na końcu płakałam ze śmiechu.

Muszę przyznać, że zażartowałam okrutnie, przede wszystkim z własnej alergii na świnki morskie. Otóż poprosiłam osobę, która była ze mną w zoo, żeby zrobiła mi zdjęcie z tamtejszą świnką morską na rękach. Zrobiła mi 3 zdjęcia, które następnie wysłałam koleżance mailem w załączniku, temat maila brzmiał „wesoła nowina” a w treści napisałam, że znów mam świnkę. Koleżanka uwierzyła. Autentycznie! Nawet się cieszyła, choć zapytała, jak tam alergia.
Okrutne, co nie?
Oj, ciągnie do tych prosiaków, oj, ciągnie… Chociaż, gdy weszłam do pomieszczenia, gdzie był kojec, w którym mieszkały 4 świnki staruszki i nachyliłam się nad nim, to potem w nosie kręciło.

W audycji radiowej redaktor Tomasz Terlikowski powiedział mniej więcej coś takiego:
Dopiero co cieszyliśmy się z powrotu paraolimpijczyków, a teraz tych samych niepełnosprawnych chcemy zabijać.
Do tego doszła jeszcze inna opinia, że dążymy do eugeniki.
Nie chciało mi się dzwonić do radia. Łatwiej jest swoje myśli przelać na klawiaturę.
Otóż gdybyśmy chcieli zabijać niepełnosprawnych, zabijalibyśmy każdego, kto stał się niepełnosprawny w każdym momencie życia.
Ktoś rzucił argument o dzieciach pozostawionych w ośrodkach, o matkach niepełnosprawnych dzieci, pozostawianych przez mężów – ojców tych dzieci.
Tylko nikt nie zauważył, że dzieci niepełnosprawne, to nie tylko tzw zdeformowane płody, a paraolimpijczycy mogli stać się niepełnosprawni nawet w dorosłym życiu. Nikt nie zauważył, że tzw zdeformowane płody, to nie tylko dzieci z zespołem Downa, bez rąk, czy bez nóg. Wszyscy zapomnieli, że dzieci, które rozwijając się w łonie matki, mogą stać się niepełnosprawne podczas lub po porodzie w wyniku niedbalstwa na oddziale położniczym, albo, że ich choroba nie była rozpoznawalna w okresie płodowym.
Mówią, że należy karać kobietę, która dokonała aborcji, jak zabójcę.
No to ja mówię, że należy karać personel szpitalny, który w wyniku błędu lekarskiego zamordował dziecko podczas ciężkiego porodu, albo karać za doprowadzenie dziecka do porażenia mózgowego, retinopatii wcześniaczej, uszkodzenia stawów barkowych, biodrowych i inne niepełnosprawności, powstałe podczas i po porodzie, o których nawet nie mam pojęcia. Należy też karać personel medyczny za doprowadzenie matki dziecka do śmierci lub niepełnosprawności podczas porodu, np do nagłej utraty wzroku podczas porodu, uszkodzenia kręgosłupa, lub innych niepełnosprawności, o których nawet nie mam pojęcia.

W warszawskim ZOO po latach

27 września 2016

Wiecie, gdzie dzisiaj byłam?
W ZOO.
I nie dlatego, że kocham zwierzęta. Chciałam po prostu sprawdzić, jak będzie wyglądał edukacyjny spacer dla niewidomych podczas, gdy w zoo nie można zbyt wiele dotknąć. Zaintrygowała mnie informacja, że będą tyflografiki. Zastanawiałam się, co może mieć wspólnego tyflografika z zoo i czy to nie jest jakaś zwykła ściema.
No i okazało się, że byłam mile zaskoczona. Co prawda tam chyba nie wiedzą, co to jest tyflografika, bo w rzeczywistości były tam rzeźby zwierząt z umieszczonymi obok tabliczkami informacyjnymi w brajlu i zwykłym druku. Rok temu uczniowie ze szkół plastycznych wykonali takie rzeźby z gliny, z których potem zrobiono metalowe odlewy. Oprowadzająca nas przewodniczka nie była nawet pewna, czy te rzeźby faktycznie odzwierciedlają prawdziwe zwierzęta, a także, czy na tabliczkach jest napisane brajlem to, co trzeba, więc jej zdaniem ja byłam ich testerem. Jeszcze co do tabliczek dodam, że oprócz napisów był taki coś w rodzaju poglądowego wypukłego obrazka, który przedstawiał, jak wypada wzrost człowieka do wzrostu opisywanego zwierzęcia. I to z całej tej tabliczki interesowało mnie najbardziej.
Byłam jedyną osobą niewidomą w tej grupie. Resztę stanowili uczniowie upośledzeni umysłowo z jednej ze szkół specjalnych. Chyba byłam dla nich pewnego rodzaju atrakcją. Musiałam im na głos przeczytać jedną z tabliczek, żeby zobaczyli, że ja naprawdę umiem to czytać.
Muszę stwierdzić, że odkrywałam zwierzęta egzotyczne na nowo. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek oglądała nosorożca, goryla, czy niedźwiedzia polarnego.
Dalej opiszę tylko te miejsca, gdzie były eksponaty do dotykania.
W ptaszarni było kilka wypchanych ptaków, skorupa żółwia z odciśniętym w środku kręgosłupem i żebrami, wylinka węża, czyli skóra, którą on zrzuca, strusie jajo, wypchane krokodyle z otwartymi paszczami, jaszczur i coś, co mnie poruszyło, czyli wypchany malutki miś polarny; prawdopodobnie martwy noworodek.
Oprócz tego pani wyjmowała specjalnie dla mnie żywą jaszczurkę, węża, żółwia, wija, który miał ze 300 nóg, patyczaka i… …świnkę morską! Uczniowie cały czas trącali mnie zachęcając, żebym znów i znów coś dotknęła mimo, że już to miałam w ręku. No i nie sądziłam, że jaszczurka jest kolczasta. Zawsze myślałam, że jest obślizgła.
W ptaszarni była też papuga, która od czasu do czasu usiłowała coś powiedzieć. Cały ten czas cykały tam świerszcze, które były pokarmem dla ptaków.
Potem byliśmy jeszcze w sali wolnych lotów. Tam swobodnie latały ptaki a klimat był podobny do dżungli – ciepły i wilgotny. Podłoga też była nierówna, góry i doły a z góry zwisała roślinność.
Gdy już wyszłyśmy z zoo, chciałam zobaczyć las głosów na Placu Defilad. Słyszałam o tym w radiu, czytałam w internecie.
Z Placu Bankowego poszłyśmy spacerem przez Ogród Saski. Znalazłyśmy faktycznie ten namiot, w którym stworzono instalację, ale okazało się, że można ją zwiedzać dopiero od godz 15. Pojechałyśmy więc w kierunku domu, wstępując po drodze do Galerii Wypieków na naleśniki i sok.
W międzyczasie dowiedziałam się, że zajęcia, na które miałam jechać po południu, zostały odwołane, bo nie było na nie wystarczająco dużo chętnych, więc teraz mogę poleniuchować aż do jutra.

Co jakiś czas słyszę taką informację: W Polsce jest 5000000 osób niepełnosprawnych.
Rozumiem, że 5000000 osób ma orzeczenie o niepełnosprawności i zastanawiam się, ile z tych 5000000 jest osobami naprawdę niepełnosprawnymi, czyli ile jest takich osób, którym niepełnosprawność utrudnia codzienne życie.
Mówi się o uniwersalnym projektowaniu miast, zasłaniając się rodzicami z dziećmi w wózkach. Dziwne. Dzieci rodziły się zawsze. Wózki dziecięce są czymś normalnym. A jednak to nie rodzice niemowlaków walczą o windy i podjazdy.
Gdy mówi się o projektowaniu uniwersalnym, mówi się o osobach na wózkach, o kulach i o osobach starszych. Czasem ktoś coś napomknie o słabowidzących, ale o niewidomych się nie myśli. A po co? Przecież niewidomi nigdzie sami nie wychodzą. Jak już ktoś sam wychodzi z domu, to na pewno jest słabowidzący. Niewidomi nie obsługują komputerów. Jak ktoś już obsługuje komputer i internet, to na pewno jest słabowidzący.
Jak ktoś nie widzi, to sam do łazienki nie wyjdzie i się nie myje. To tak a propos obejrzanego wczoraj reportażu. Pokazano tam panią, która nie wychodzi do łazienki, bo nie widzi. Załatwia się do pojemników obiadowych, nie myje się i ma robaki w głowie, bo nie widzi. Taki potencjalny pracodawca to obejrzy albo przyszła teściowa kogoś niewidomego, albo rodzice małego dziecka, które ma raka oka i które muszą za wszelką cenę ratować. I klęska gotowa.
Ale to już na całkiem inny wpis.

O herbacie i długim spacerze

26 września 2016

To będzie wpis o tym, co robiłam wczoraj.
Otóż wczoraj byłam na warsztacie, poświęconym parzeniu herbaty na warszawskich salonach w XIX i w początkach XX wieku. Siedziałyśmy w sali przy długim stole a pani prowadząca warsztat opowiadała nam o tym, skąd się wzięła w Warszawie herbata, dlaczego początkowo była niedobra, co o niej sądzono, co się zmieniło po wkroczeniu Rosjan, skąd wziął się zwyczaj dodawania cytryny do herbaty, jaką rolę pełnił cukier itp. Przed nami na stole leżało 5 eksponatów, których mogłyśmy dotykać. Były to:
cukiernica, szczypczyki do cukru, czajniczek na esencję, dzbanuszek do mleka i sitko do parzenia herbaty – wszystko platerowane.
Po tym pokazie pojechałam do Łazienek na koncert chopinowski a po nim szłyśmy całą grupą na piechotę z Łazienek aż do Starówki, gdzie rozdzieliłyśmy się.
Po raz pierwszy w życiu miałam okazję iść zamkniętym dla ruchu kołowego Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Efekt niesamowity.
A dzisiaj rano bolały mnie moje stare kości. 🙂
Jednak dużo lepiej chodzi się w trampkach po lesie, niż w botkach po betonie. 🙂
Ciekawa jestem, czy moja przewodniczka po tej eskapadzie nie ma mnie już dość, czy bolą ją nogi i czy jutro jeszcze do mnie przyjdzie. 🙂