Ostatnie sny

31 października 2012

Dzisiejszej nocy śniło mi się, że pojechałam do Białegostoku szukać pracy. Byłam w miejscu, gdzie 20 lat temu odbywałam praktyki na centrali telefonicznej. Poszłam do prezesa tej firmy i pytałam – czy mogłabym robić tutaj cokolwiek? Mogę na początek za darmo.
Zastanawiałam się też, gdzie mam zawieźć telewizor – czy mam go zawieźć do rodziców czy do hotelu robotniczego, gdzie miałam mieszkać czy zostawić go tu w mieszkaniu w Warszawie.

A parę dni temu, to miałam koszmarny sen. Śniło mi się, że tu w Wydawnictwach PZN pracował jeden z uczestników festiwalu. No i podczas tej pracy on umarł. Umarł z powodu wykrwawienia się przez nos. Wpadł na coś, złamał nos i się wykrwawił na oczach moich dwóch koleżanek z pracy w pokoju, w którym pracował razem z nimi. One mi potem opowiadały – jaką on miał silną wolę, jak on walczył z tym krwotokiem a ja się zastanawiałam, czemu zamiast się patrzyć jak on umiera, nie wezwały pogotowia.
Potem dyrektor kazał mi sprzątnąć jego rzeczy a ja powiedziałam, że nie wejdę do tego pokoju, gdzie on umierał. A potem obudziłam się.

Słodycze się zamykają! :(

31 października 2012

Poszłam na bazarek po kolby dla mojej księżniczki a przy okazji wstąpiłam do budki obok. Zawsze tam chodziłam po galaretki w cukrze. Poszłam tam dzisiaj i co słyszę – pani od słodyczy dziś jest w tej budce ostatni dzień a potem ją zamyka. I to jest dla mnie koniec świata 2012. 😉

Cała prawda o świnkach morskich

30 października 2012

Znalazłam to na jednym ze śledzonych przeze mnie wątków, to wklejam tutaj.

daj śwince pietruszkę, to narobi w poduszkę.

Przytul świniaka, bo będzie draka!

Dać śwince mało jedzenia – to rzecz nie do pomyślenia!

Gdy nie dasz pomidora zmienię się w potwora!

sianko lepiej daj mi Pani – bo bez sianka dzień do bani

cyka prosiak na prosiaka – świniak dziobnie wnet świniaka

od godziny nic nie jadłem – tak mnie głodzić , oj nieładnie

czy to wtorek czy sobota, prosiak prośka wyłomota

świnki morskie nie tyją – to opuchlizna głodowa

Każda świńska damula pragnie wyglądać jak kula

zrobię naleśnika – jeśli wpadnie coś do paśnika

O tej wolontariuszce pisałam tutaj
Spotkałam ją dzisiaj w bufecie.
– Witaj Danunia – a może Danuśka, już nie pamiętam, jak tam ona się do mnie zwraca. – Byłaś w tej Bydgoszczy?
(A to ja jej w ogóle coś mówiłam o tym wyjeździe? Mniejsza z tym.)
– Tak, byłam.
– I co? Wygrałaś coś?
– Tak. Wyróżnienie dostałam.
– I mnie nie zaprosiłaś?!
– No nie. I tak nas jechała cała grupa.
– A delegację brałaś?
– Nie, nie brałam.
– No jak to? Nie poprosiłaś? Nie dali Ci?
– Nie, nie prosiłam.
– A nagrywałaś?
– Tak, nagrywałam.
– A nagrasz mi taką malutką płytkę z dedykacją?

(A niech ma! A co mi szkodzi.)
Pewnie wyciągała ze mnie te informacje, żeby je przekazać osobie, która od czasu pamiętnej awantury w ogóle się do mnie nie odzywa i z wzajemnością.

Zgodnie z zapowiedzią wczoraj byłam ponownie u notariusza. Przedwczoraj doszły tam pieniądze, które przelałam.

Wywołana po nazwisku weszłam do pokoju, gdzie siedział notariusz. Wściekła skomentowałam – mam nadzieję, że tym razem uda mi się podpisać ten akt.
Notariusz cały radosny – jak i ostatnim razem – stwierdził, że oczywiście.
Komentowałam dalej – mam nadzieję, że nie będziemy tego drugi raz czytać.
Notariusz chwilę się zastanowił – no… nie…. Nic się nie zmieniło… Tylko data jest dzisiejsza.
Chwila ciszy, parafki, parafki, odcisk kciuka, husteczka i mogłam wyjść.
Pani w sekretariacie zatroskana – niech pani jeszcze poczeka na korytarzu. Już przygotujemy ten wypis, żeby pani nie fatygować po raz kolejny.
Normalnie to chyba po ten wypis mogłabym się zgłaszać dopiero od wtorku.
I to czekanie na wypis chyba zajęło mi najwięcej czasu.
A potem wróciłam do pracy.

Wczoraj był taki piękny, słoneczny dzień. Kiedy zobaczyłam moje obecne mieszkanie po raz pierwszy, też był koniec października i też było tak słonecznie jak wczoraj. Poczułam to słońce przez okno. I zapach drewnianej podłogi.
Pamiętam, co wtedy powiedziała moja znajoma – wiesz, w porównaniu z tym pokojem, który teraz wynajmujesz, to to jest pałac hrabiowski!
Mój pałac hrabiowski ma 19 mkw powierzchni użytkowej – pokój, przedpokój z aneksem kuchennym i łazienkę przerobioną z WC. Pamiętam, że na ścianach w łazience była niebieska wodoodporna tapeta, wisiało tam mnóstwoplastikowych misek różnych rozmiarów, w brodziku było chyba kilkanaście sznurków do wieszania prania, w aneksie kuchennym nad zlewem było jakieś takie prowizorycznie zamontowane światło a w fugę pomiędzy kafelkami był wbity duży, krzywy gwóźdź, na którym wisiał krzyż.
Krzyż się zachował. Obecnie wisi w przedpokoju nad wejściowymi drzwiami. I jeszcze zachował się taki stary breloczek poprzedniego najemcy od kluczy. Leży gdzieś w szpargałach na najwyższej półce w kuchennej szafce.
A potem było poznawanie terenu, pobliskich sklepów, trasy na przystanki… Osoba, która wtedy poświęciła swój czas, żeby mi to wszystko pokazać a robiła to nie gorzej, niż nie jedna szkolona instruktorka orientacji przestrzennej, teraz chodzi o kuli i bardzo żałuje, że nic nie może dla mnie zrobić. Pamiętam, jak mierzyłyśmy pokój i przedpokój przy pomocy centymetra krawieckiego, jak w marzeniach meblowałam ten pokój a ona mówiła – ale to nie może być tak! Nie zmieści się! ty nie masz wyobraźni!
Okazało się, że jednak wyszło na moje.
Pamiętam ten mroźny i śnieżny styczeń, jak się tu przeprowadzałam. Tu, gdzie teraz stoi tapczan, leżała rozłożona karimata, na niej koc a na nim śpiwór i to było moje miejsce do siedzenia, leżenia, jedzenia i wszystkiego. Parapet był stołem, szafką, miejscem na odzież wierzchnią i postawiłam na nim radio. Pod przeciwległą ścianą stały kartony z moim nędznym dobytkiem, świnia stała tam, gdzie stoi i była na mnie śmiertelnie obrażona. Tak. Chrupek nr 1 chyba nigdy do końca nie zaakceptował tego miejsca. Nie biegał po pokoju jak dawniej.. Szedł pod okno pod kaloryfer i tam się kładł.
Nie było ciepłej wody ani podłączonej kuchenki, naczynia myłam w umywalce w łazience.
Jednak ten stan trwał bardzo krótko, bo mnie rozpierała energia i były pieniądze. 😉 Jeden tylko lęk mnie ogarniał – po raz pierwszy w życiu zamieszkałam sama.

A teraz to mieszkanie jest moje.
MOJE
MOOOOOOOOJEEEEEEEEEEEEE!!!

Pierwszy śnieg?!

27 października 2012

Podobno w Polsce pada dzisiaj śnieg. Jeszcze tego osobiście nie sprawdziłam, ale jeśli tak jest, to jestem w szoku.
Tydzień temu do Bydgoszczy jechałam w sandałkach! Na bose nogi! Tylko w cienkim polarku! A dzisiaj maksymalnie ma być 3 stopnie i śnieg?!

Znajomi z autobusu 316

25 października 2012

Bo to było tak:
Wsiadłam do autobusu 503 tak mniej więcej 7.50. Strasznie się dzisiaj długo grzebałam do tej pracy. Wystarczyły 2 dni w domu, żebym kompletnie wypadła z rytmu.
Usłyszałam ich, gdy miałam już wysiadać.
Chyba pisałam o nich – ojciec odwożący syna do przedszkola. Zawsze wsiadali na pętli 316 i dużo ze sobą rozmawiali.
Podeszłam do nich i się przywitałam. Facet też mnie rozpoznał. Wymieniliśmy grzeczności i życzyliśmy sobie miłego dnia i wysiadłam.
Coś pozytywnego zrobił ze mną ten festiwal. Gdyby taka sytuacja zdarzyłaby się np w zeszłym tygodniu, pewnie nie odważyłabym się do nich podejść.

No właśnie. Miałam dzisiaj wpisać parę wykrzykników a tu nic z tego.
A wiecie, o co się rozbiło?
Sama nie wiem, czyja to wina, ale chyba to tak być nie powinno. I o dziwo nie chodziło o to, że nie widzę. 😉
Tak więc zostałam poproszona do pokoju i tam dowiedziałam się, że jestem niedowidząca. Pewnie taką informację przekazała notariuszowi pani z urzędu gminy. No cóż. Pewnie jej jak i wielu innym w głowie się nie mieści, że niewidomy może sam funkcjonować. Notariusz musiał potem ten fakt przerabiać w papierach.
No więc weszłam, usiedliśmy, notariusz czytał mniej więcej w taki sposób:
weweweweweweparagrafwewewewewewewe, mnie w międzyczasie zaczęło strasznie drapać w gardle. Wszyscy się podpisali, ja złożyłam odcisk kciuka i poszłam do pokoju obok i się zaczęło.
Pani siedząca w tym pokoju zaśpiewała mi 2700 zł.
Powiedziałam jej, że nie mam przy sobie takiej gotówki, że mogę jej zapłacić kartą albo zrobić przelew, że kto to widział, żeby w tych czasach nosić przy sobie taką ilość pieniędzy.
Nic to nie dało. Kancelaria nie ma czytnika do kart a jak puszczę przelew, to pieniądze przyjdą dopiero jutro. Nie ma pieniędzy, nie ma aktu. Jak pieniądze dojdą, muszę jeszcze raz przyjść i przejść całą procedurę od początku, czyli wszyscy znów muszą przyjść i podpisać akta z nową datą.
Pytam ją – a niby skąd miałam to wiedzieć. Pani w urzędzie poinformowała mnie tylko, że o tym, ile zapłacę dowiem się w momencie podpisywania aktu notarialnego.
Na to usłyszałam, że klienci sami wcześniej dzwonią i dowiadują się, ile pieniędzy mają przynieść.
– Czy ktoś może tu do pani przyjechać?
– A co to da.
– Czy ktoś może przyjechać z pieniędzmi?
– Nie, nie może. Mogę co najwyżej pójść z kimś do bankomatu.
– Ale nie wiadomo, czy z bankomatu tyle na raz pani wybierze.
Stanęło na tym, że puszczę przelew i przyjdę ponownie w piątek i będzie to samo, czyli czytanie umowy i podpisywanie przez burmistrzów dzielnicy i przeze mnie.

Jak to opowiedziałam pani Ani i panu Sławkowi w warzywniaku, bo akurat nie było klientów, to pan Sławek zapytał – a nie może się pani gdzieś poskarżyć? Przecież macie tę swoją organizację. Czy ona nic nie może zrobić?

No właśnie. PZN wciąż w świadmoości ludzkiej to taka instytucja, która robi absolutnie wszystko dla niewidomych: karmi, ubiera, opiekuje się i może jeszcze daje pieniądze.

Dla mnie to jest zwyczajne skurwysyństwo. Jeżeli kancelaria notarialna codziennie obraca dużymi pieniędzmi, nie ma terminalu na karty płatnicze i trzeba tam nosić gotówkę w zębach, to mnie to się kojarzy z mafią i złodziejami. A wystarczyłoby wysłać jakąś informację na piśmie i już mieszkanie było by moje.

Relacji z festiwalu część 2

24 października 2012

Ło matko!
Rozchorowałam się na dobre. Nie poszłam dzisiaj do pracy, cały dzień leżę w łóżku, kaszlę jak stary gruźlik, rano nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Jestem słaba, leje się ze mnie, ale obiecałam relację, więc spróbuję się zmobilizować i ją napisać.
Dobrze, że to laptop, więc mogę siedzieć z nim w łóżku, choć na to też mam jakoś niewiele siły. Jutro muszę się powlec do notariusza, ale to już całkiem inna historia.

No to może zacznę od początku

Na początku zeszłego tygodnia zadzwoniła do mnie koleżanka po fachu, tylko z innej biblioteki, która też zakwalifikowała się na ten festiwal, czy może się do nas dołączyć, bo nie ma z kim jechać.
Uznałam, że to jest bardzo dobry pomysł, tym bardziej, że miałam jechać aż z dwoma osobami widzącymi i było mi z tym trochę głupio a tak będzie 1 na 1 i generalnie większa ekipa. Śmiałam się, że nasza ekipa rośnie niczym kula śniegowa.
Zadzwoniłam do Gosi z chóru kościelnego, że jedzie z nami jeszcze jedna osoba niewidoma. Ona też się ucieszyła.
W czwartek poszłam z Gośką kupić bilety na sobotę na pociąg. Pogoda była piękna, więc ode mnie z pracy poszłyśmy spacerkiem na Dw Gdański a potem stamtąd do mnie do domu.
Widziałam, że Gośka jest bardzo przejęta tym wyjazdem i rolą, jaką mają spełniać razem ze swoim chłopakiem Radkiem.
W sobotę wstałam przed 5 rano i jakoś ok 6.30 byłam umówiona z Gośką i Radkiem na stacji Metro Centrum. Jadzia dołączyła do nas już na dworcu. Ktoś ją podwiózł. Trochę bałam się, jak ona się z tej wsi wydostanie o tak wczesnej godzinie. Po 4 i po 5 rano jeździ tylko jeden autobus i w ogóle strasznie jest iść przez las na przystanek, jak jest tak pusto. Też się strasznie przejmowałam, bo nie wiedzieć czemu uważałam się za odpowiedzialną za całą grupę i to ja zadecydowałam o tym, że jedziemy ze śpiworami i karimatami i śpimy gdzieś na podłodze.
Jazda do Bydgoszczy była bardzo komfortowa. Siedzieliśmy w przedziale, który mimo że był II klasy, to miał tylko 6 miejsc, z czego prawie przez całą drogę jechaliśmy tylko w czwórkę.
Śmiałam się, że w pociągu zrobimy sobie generalną próbę. Jedna osoba będzie śpiewać a reszta będzie robić podkład udając instrumenty. 😉 Jednak zamiast tego całą drogę gadaliśmy i śmialiśmy się. Od razu coś pozytywnego w grupie zaiskrzyło. Zupełnie jak w tych moich snach o podróżach pociągiem. Jadzia okazała się bardzo sympatyczną osobą, przyciągającą do siebie ludzi. Gośka i Radek szybko ją polubili.
A jeszcze dodam, że to właśnie Jadzia o festiwalu dowiedziała się z mojego bloga i postanowiła w nim wystąpić.
Śmialiśmy się, że pewnie nie tylko my wstaliśmy o 5 rano, że o 5 rano wstał także nasz akompaniator i uczy się naszych piosenek hehehehehehehe.
W Kutnie dosiadł się jakiś facet. Zaczęłam sobie żartować, że oto wsiadła publiczność i teraz możemy śpiewać. 😉 Gościu był bardzo sympatyczny i gadał z nami. Jednak w Toruniu wysiadł i dalej znów byliśmy sami. Myślałam, że od tego nieustannego gadania zedrę sobie struny głosowe, ale było bardzo wesoło w przedziale.
W Bydgoszczy dość szybko znaleźliśmy autobus, który zawiózł nas na właściwe miejsce. Potem trochę pobłądziliśmy, ale w końcu dotarliśmy na miejsce.
Była to sala na pierwszym piętrze wielkości – ja wiem – kiedyś widziałam na Myśliwieckiej studio im Agnieszki Osieckiej i ta sala chyba wielkością była podobna. Na niską scenę prowadziły dwa stopnie.
Gdy weszliśmy, już jakaś osoba próbowała na scenie. Usłyszałam fortepian – ło matko!
Znaczy to nie był fortepian, tylko zapewne jakiś dobry keyboard. Pomyślałam sobie – no dobra, trzeba jakoś przez to przejść. 😉
Głośno tam było jak nie wiem co. Myślałam, że zwątpię.
Akurat śpiewała któraś z babeczek z Krakowa. Coś się nie mogli z akompaniatorem dogadać a ja sobie pomyślałam – ło matko! Moje przepowiednie się ziściły! 😉 Załamka! Nic, tylko uciekać stąd w podskokach. 😉
Pojawił się organizator i… okazało się, że nie wiadomo, gdzie będziemy spać. Wkurzyłam się i powiedziałam mu, że w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak wyjść przed ogłoszeniem wyników, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Warszawy. Usłyszałam wtedy, że może coś się znajdzie. Ja na razie postanowiłam skupić się na próbie.
Usiadłyśmy więc sobie na krzesłach w pierwszym rzędzie a w tym czasie Gosia z Radkiem poszli rozejrzeć się za jakimś miejscem, gdzie można zjeść obiad.
Myśmy siedziały, inni śpiewali. Ponieważ wcześniej dostałyśmy program koncertu, po piosenkach rozpoznawałyśmy, kto akurat ma próbę. Choć był jeden mały wyjątek.
Zanim Gosia z Radkiem wyszli z uniwersytetu, spotkali po drodze jeszcze jednego uczestnika, Przemka, który szedł na próbę, to go przyprowadzili i posadzili koło nas. No i się zaczęło.
Przemek – Kto teraz śpiewa?
Ja – Wydaje mi się, że Krzysztof.
Przemek – nie, to musi być Grzegorz.
Ja – Nie! Jestem pewna, że to Krzysztof!
Przemek – Ale ja znam jego głos. To jest Grzegorz z Wrocławia. Chcesz się ze mną założyć?
Ja – NO. A o co?
Przemek – O pół litra.
Ja – A jak Ci to potem dam.
Przemek – Może być woda.
Kiedy podczas koncertu zorientowałam się, że to Przemek miał rację, to gdy wchodził na scenę, ja miałam ochotę krzyknąć – PRZEMEK! MASZ U MNIE PÓŁ LITRA!!!
Potem poszła śpiewać Jadzia a do mnie w tym czasie podszedł ktoś i zapytał – a właściwie to czemu nie pójdziecie do tego ośrodka? Przecież on jest specjalnie dla niewidomych.
Pomyślałam sobie – i co z tego. Nie po to przywieźliśmy karimaty i śpiwory, żeby teraz iść do ośrodka. Z resztą były też inne względy, o których nie chcę tu pisać. Ten ktoś podał mi numer do ośrodka i kazał tam zadzwonić po próbie i jeszcze coś mówił, że sam tam zadzwoni, żeby się dowiedzieć, czy będzie jeden pokój dla 4 osób.
Po Jadzi na scenę poszłam ja. Ktoś pokazywał mi, gdzie jest mikrofon. Chciał, żebym go sobie dotknęła. Ja się zaczęłam burzyć, że nie będę dotykać mikrofonu ani teraz, ani tym bardziej na koncercie, bo to obciach jest. Ten ktoś się ze mną nie zgodził, ale ja postawiłam na swoim. Czy słusznie?
Teraz z filmiku dowiedziałam się, że podczas koncertu rytmicznie się kołysałam. To był dopiero obciach! Jeszcze powinnam była włożyć paluszki w oczka i była by ślepa artystka, co robi małpkę i ma w domu cyrk. 😉
Właściwie próba przebiegła sprawnie, choć ja byłam przerażona. Nie jestem przyzwyczajona do śpiewania do mikrofonu, próbowałam przekrzyczeć akompaniatora i odsłuch i mi to nie wychodziło i jeszcze do tego głos mi się łamał na niskich dźwiękach. Nie byłam zadowolona z tej próby. Na dodatek uznałam, że jest za nisko i chciałam coś wynegocjować w tej kwestii, ale czekający już w kolejce Józek – znajomy z wypadów w góry ze Smrekiem – zaczął się burzyć, że tonację to ustala się wcześniej. Dałam więc sobie spokój i zeszłam ze sceny. Gdy schodziłam, ktoś złapał mnie za rękę wołając – oj nie denerwuj się tak, Danka! – Ale nie wiem, kto to był.
Gdy już wróciłam na swoje miejsce, okazało się, że do Jadzi podszedł ktoś i powiedział, że będziemy nocować u „takiego pana”.
Zdurniałam już do reszty, bo przecież sama usłyszałam coś innego.
Józek jak wszedł na scenę, to zaraz zaczął rzucać tonacjami i akordami i się mądrzyć. Wkurzył mnie. A taki kiedyś był fajny… Ciężko mu ta próba szła. Coś było nie tak. Cieszyłam się tylko, że jednak nie postanowiłam śpiewać „Nie ma wody na pustyni”, bo na instrumencie imitującym fortepian mogłoby to zabrzmieć dość… że tak powiem… egzotycznie. No chyba że znalazłabym jakiś podkład, co było dozwolone. Znalazłam nawet taki jeden w internecie, ale mi się nie spodobał.
Kiedy już Gośka z Radkiem wrócili, odetchnęłam z ulgą, gdy wyszliśmy wszyscy razem na powietrze zostawiając nasze rzeczy, tych wszystkich ludzi i cały ten… …mniejsza z tym.
Na dworze świeciło słońce i było ciepło. Wszyscy byliśmy bez kurtek, gośka to nawet w krótkim rękawku. Poszliśmy do pierogarni na – zdaniem Gosi – najpiękniejszej ulicy w Bydgoszczy. Pierogarnia była dość niezwykła, na dodatek okazało się, że 1 % z każdego zamówienia idzie na Caritas. Pierogi były smaczne, choć w innych okolicznościach pewnie bardziej bym to doceniła. Teraz byłam skurczona ze stresu i ledwo je w siebie wcisnęłam a było ich rabtem 6.
Potem poszliśmy na spacer do parku i spacerowaliśmy tak dość długo. Jadzia z Radkiem daleko przed nami gadali jak najęci a my śpiewałyśmy na cały głos obie piosenki z mojego występu a potem zaczęłyśmy wykonywać śmieszne ćwiczenia emisyjne, które pamiętam jeszcze z czasów Szanownego D Z. Jakiś facet w mundurze żołnierza z Afganistanu spojrzał się na nas i pokazał coś takiego, jak by nam dopingował. 😉
Kiedy wróciliśmy na uniwersytet, co nie spotkało się z moim entuzjazmem 😉 ktoś jeszcze ćwiczył. Przebrałyśmy się w jakiejś toalecie i poszłyśmy na salę.
Dość ciekawe doświadczenie. Ludzie chodzili sobie po sali, rozmawiali, spotkałam parę znajomych, z jedną to nawet wyszłam na korytarz pogadać.
W przypadku konkursów czy występów chóralnych coś takiego, że siedzę sobie ze słuchaczem na korytarzu albo chodzę po sali, byłoby nie do pomyślenia. A tutaj – pełen luzik. Takie między nami brajlakami. Inaczej to sobie wyobrażałam szczególnie po artykule prasowym z zeszłorocznego festiwalu.
Minęła szesnasta i nic się nie działo a potem – ku mojemu zaskoczeniu – jak się już zaczęło dziać, to poszło bardzo sprawnie.
My usiadłyśmy w pierwszym rzędzie, podeszła do nas jakaś babeczka z listą do podpisu, pytała o imiona, nazwiska i pesele. I to był właściwie chyba jedyny element przypominający, że to jest taki hm… festiwal specjalny. Potem dodała, że jest tu trzech przystojnych wolontariuszy, którzy będą wprowadzać uczestników na scenę. Tak więc nasza dzielna „ekipa techniczna” usiadła za nami i dokumentowała cały przebieg festiwalu przy pomocy telefonów komórkowych.
No i potem się zaczęło.
Byłam mile zaskoczona, bo nie było żadnego zadęcia, żadnego och i ach, że my tu duszą widzimy i takie tam jak czytałam w artykule prasowym, może z małym wyjątkiem na samym początku, gdzie wspomniano o urzędzie miasta – tym od medalu z buraka, 😉 no i w kółko jak mantra powtarzane, że nie ma czegoś takiego jak artysta niepełnosprawny.
A potem to właściwie wchodziliśmy po kolei i śpiewaliśmy a konferansjer nas zapowiadał.
Ja śpiewałam jako trzecia, Jadzia jako piąta.
Przede mną śpiewał taki facet, co ma strasznie rozwibrowany głos i kiedyś go widziałam, jak występował w programie „Droga do gwiazd”. Gdy wykonywał piosenkę „Niech żyje bal”, tam jest takie solo gitarowe pod koniec, to wszyscy klaskali do rytmu a my z Jadźką zaczęłyśmy się kiwać na boki. Bardzo mnie to rozbawiło i weszłam na scenę taka uhahana i radosna jak skowroneczek. 😉 Przed wejściem ścisnęłyśmy się z Jadzią za ręce, potem na scenie wolontariusz życzył mi powodzenia i się zaczęło.
Pamiętam, że gdy śpiewałam drugą piosenkę, jakiś człowiek albo więcej ludzi siedzących lub stojących gdzieś z mojej prawej tupało do rytmu nogami. Bardzo mi to pomagało. No i także myślenie o jednej z osób siedzących na sali… …ale to takie tam… Dopiero gdy odsłuchałam nagranie z mojego występu, okazało się, że kilka osób na widowni śpiewało razem ze mną „Przeżyj to sam”.
Byłam bardzo zadowolona ze swojego występu, ale jak już usiadłam na krześle, to się z emocji poryczałam.
Potem gdy Jadzia wchodziła na scenę, też ścisnęłyśmy się za ręce.
Powiem szczerze, że głos Jadzi lepiej brzmiał na próbie, ale za to na próbie w jednej z piosenek miałam wrażenie, że ona nie słyszy instrumentu i śpiewa ćwierć tonu wyżej. Teraz tego nie było.

Generalnie to wszyscy byli dobrzy, choć każdy inny. No prawie dobrzy.
Nie lubię jak ktoś śpiewa piosenki rozrywkowe głosem operowym a jedna babka jak brała górne dźwięki, to mnie zęby bolały. Ona ich nie śpiewała. Ona je wykrzykiwała.
Bardzo fajnie śpiewała inna babeczka piosenkę „Być kobietą”.
No i jeden facet się posypał. Żal mi go szczerze. Na próbie tak mu dobrze szło.
W trakcie występów innych osób wolontariusz przyniósł nam wodę, co przyjęłam z wielką radością. A jeszcze pamiętam, że ci zapowiadający byli momentami bardzo śmieszni. Np jak zauważyli, że ktoś gadał przez komórkę, to tak śmiesznie powiedzieli, że jak jeszcze raz coś takiego usłyszą, to pozabierają telefony a potem rozdadzą je w ramach nagród albo zrobią loterię.
Potem na przerwie można było zjeść pyszne domowe ciasto i napić się herbaty.
Po przerwie jury obradowało a taki zespół śpiewał piosenki PRLu. Same znane, co większość potrafi zaśpiewać. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Nawet jeśli była to piosenka angielska i znałam tylko refren, to też się wydzierałam. Czułam się taka totalnie wyluzowana. No i oczywiście pomiędzy piosenkami klaskaliśmy i wyliśmy najgłośniej jak się dało.
Potem było ogłoszenie wyników. Przyznano dwa pierwsze miejsca, jedno drugie, dwa trzeciei trzy wyróżnienia. Jadzia nie dostała nic. 😦
Za pierwsze trzy miejsca dostawało się pieniądze, za wyróżnienia bliżej nieokreślone nagrody rzeczowe.
Dlaczego napisałam „bliżej nieokreślone”?
A no bo te nagrody miały być wręczone następnego dnia a my już nie zostaliśmy na koncert laureatów. Dla mnie i tak wielkim wyróżnieniem był fakt, że na nocleg wylądowaliśmy u samego przewodniczącego jury, do czego za chwilę wrócę. A nagrodę chrzanię. Wyślą to wyślą. Nie wyślą, to trudno. Najważniejsze, że sobie pośpiewałam. Żałuję tylko, że nie dane mi było posłuchać zespołu Czerwony Tulipan na żywo.

Potem pojechaliśmy na chwilę do tzw Światłowni, czyli nowo otwieranego miejsca, gdzie będzie kawiarnia artystyczna, żeby sobie tak po prostu pośpiewać przy gitarze. Różnie nam to śpiewanie szło. Trochę się wygłupiłam, bo zaproponowałam piosenkę, której zapomniałam drugiej zwrotki a na dodatek sama ją grałam na gitarze i średnio mi to wychodziło.
Było mi głupio, że jedziemy spać do obcego domu jak jakieś dziady, zwalamy się obcym ludziom na głowę i że to wszystko przeze mnie. Co sobie o nas inni ludzie pomyślą? Gosia jednak była innego zdania. Jeszcze na dodatek bardzo się obawiałam, jak usłyszałam, że następnego dnia mamy iść półtora kilometra na kolejkę do Bydgoszczy, bo spaliśmy poza miastem i to dość daleko bo 30 km.
Kiedy już jechaliśmy samochodem, Maciej – bo tak się nazywał – okazał się bardzo fajnym człowiekiem. Całą drogę gadał z Gosią i Radkiem siedzącymi z przodu o życiu, o Bogu i w ogóle a przy okazji puszczał fajną muzykę. Przewiózł nas po Bydgoszczy i koło zalewu w Koronowie i w rezultacie zjechaliśmy do jego domu na godz 22 a tam czekała na nas jego żona z kolacją. Oni mają małe dzieci, które gdzieś tam już spały.
Zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio.
Siedzieliśmy tak i gadali do północy a potem to tylko siusiu, ząbki, paciorek i spać. 😉 Nawet swoich karimat nie musieliśmy wyciągać. Dostaliśmy materace a jedna osoba spała na kanapie, bo była mała i się tam mieściła.
Gdy wstaliśmy rano, przywitał nas piesek gospodarzy. Poprzedniego wieczora nie zwracałam na niego większej uwagi. Wszystko mnie denerwowało. Jednak rano to już co innego. Piesek o imieniu Maks – bardzo puchaty i z takimi fajnymi uszkami – podbiegał do każdego z nas i dawał się głaskać. Kiedy podniosłam się na materacu do pozycji siedzącej, to piesek już zdążył się ułożyć tam, gdzie wcześniej była moja głowa. 😉 Śmiałam się, że zabiorę go do Warszawy w ramach nagrody rzeczowej. 😉
A potem znów były kanapki i herbata. Każdy jadł tam gdzie stał – ja po turecku na materacu, kubek w jednej ręce, kanapka w drugiej. Czegoś takiego to już dawno nie przeżyłam.
Potem Maciej odwiózł nas na kolejkę i pojechał do pracy, bo on jest organistą w kościele. Zostawiliśmy im w dowód wdzięczności parę drobiazgów, które akurat ze sobą mieliśmy.
A potem to już była jazda kolejką do Bydgoszczy, kupowanie w kasie biletów do Warszawy z przesiadką w Kutnie – tak akurat wypadło. Okazało się, że tym samym pociągiem jedzie dwoje uczestników z Krakowa. Też jak widać nie zostali. Jedna z nich była wyróżniona – jak ja.
W Kutnie mieliśmy pół godziny czasu do następnego pociągu, więc Gosia poszła na dworzec po jakieś herbaty i kto tam co chciał. Siedzieliśmy tak sobie na peronie na słoneczku i piliśmy herbatę z papierowych kubków.
A potem, to wszystko tak szybko zleciało, że nie wiadomo kiedy. Wysiedliśmy, Gosia z Radkiem odprowadzili nas do metra, ja pojechałam na Pl Wilsona, Jadzia na Młociny i to był koniec. 😦

Na ten festiwal jechałam po to, żeby go potem obśmiać a tu zostałam mile zaskoczona. Poza niedoróbkami porannymi, to właściwie same pozytywy. Było po prostu normalnie a na dodatek na 11 osób to chyba tylko jedna czy dwie osoby były słabowidzące. Resztę stanowili całkowicie niewidomi. Podkreślam to, ponieważ niestety istnieje od wielu lat takie niepokojące zjawisko, że w imprezach pod szyldem „niewidomi” biorą udział osoby całkiem dobrze widzące, z niewielkim ubytkiem wzroku a osoby całkowicie niewidome są źle widziane, no chyba że znajdą sobie przewodnika i mają resztę tej grupy gdzieś.
Gosia i Radek byli fantastycznymi przewodnikami i bardzo nam pomogli. Nie wiem, jak ten wyjazd przebiegałby bez nich. Może by tam jakoś było, ale z pewnością miałybyśmy więcej stresów.
Myślę, że ten wyjazd był dla nich bardzo ważny i to nie z tego samego powodu co dla nas. 😉

A teraz jeszcze o moim występie
Powiem tak…
Kiedy pokazałam ten filmik na komórce mojemu sąsiadowi, strasznie się przeraziłam. Na scenie byłam zadowolona z siebie a to co usłyszałam na komórce, to był jakiś koszmarek. To nie ja, ale jakaś czarownica tam występowała. 😉
Analizuję ten występ i mam świadomość, że najlepiej to to nie było. Było dużo nieczystych i nieprecyzyjnych dźwięków a niektóre płaskie i niedociągnięte albo wykrzyczane. Trzeba było więcej ćwiczyć. Skupiłam się na pewnych elementach a inne odstawiłam na bok i wyszło w trakcie koncertu. Emocje i głośne dźwięki wokół mnie zrobiły swoje. Inni są jednak bardziej obyci ze sceną. To słychać. Ja jeszcze muszę dużo nad sobą pracować.
No i akompaniament – hm…. no muszę to napisać. Przy „Przeżyj to sam” był trochę… hm… przy refrenach przekombinowany, ale podczas próby i występu nie miałam czasu, żeby się nad tym rozwodzić. Po prostu robiłam swoje. Za to „Jesteś lekiem” było TAKIE! Mam to nagranie, więc jak mi będzie smutno, to będę to sobie puszczać. Z resztą już się od tego uzależniłam. 😉 Tylko te moje nieczysto wyśpiewane dźwięki wszystko psuły. 😦

Ten wyjazd będę pamiętać długo i może za rok, jeśli coś takiego będzie organizowane, to znów wystąpię – kto wie.

Relacji z festiwalu część 1

22 października 2012

No to… hm… jak by tu powiedzieć, żeby nie powiedzieć… w końcu nie wiadomo, kto to przeczyta…
A niech tam! Nieszczerość jest gorsza od faszyzmu 😉 i tak naprawdę niektóre napisane tutaj słowa powinnam wycofać, wymazać, wypluć, ale tego nie zrobię, bo to był zapis emocji z tamtego czasu i jak to usunę, to… hm…. nie wiem, jak to powiedzieć…

No więc… przed festiwalem byłam w nastroju bojowym. Wręcz w pomieszczeniu socjalnym w pracy padło pytanie – Danuśka, no to Ty w końcu jedziesz na ten festiwal? Nie jedziesz? Obraziłaś się? Bo to z Twoich wpisów nie wynika.
Naprawdę miałam zamiar odwrócić się na pięcie i wykręcić się jakąś mniej lub bardziej nieprawdziwą chorobą i w ogóle bardzo byłam wściekła a każdy mail powodował jeszcze większą furję.

Kiedy czytałam:
„Gratuluję przebrnięcia przez sito eliminacji.”
Myślałam sobie – eee tam. Pewnie facet chce się dowartościować a prawda jest taka, że pewnie tylko 11 osób się zgłosiło, no ale „sito eliminacji” to tak fajnie brzmi.
Dopiero w sobotę dowiedziałam się, że tak naprawdę, to zgłosiło się 25 osó, więc konkurencja była duża.

Dalej czytałam:
„Już samo to świadczy o tym, że jesteście świetni!!! Już w zasadzie wygraliście. Mam nadzieję, że to docenicie i zachowacie ducha naszego Festiwalu – życzliwości, rezygnacji z wyścigu szczurów, radości ze wspólnego śpiewania.”
Pomyślałam sobie wtedy – pewnie nie ma kasy na nagrody, pośpiewamy sobie i się rozjedziemy w pokoju.
Dopiero w sobotę okazało się, że nagrody są.

Dalej było o braku czasu i pieniędzy. Jak opowiedziałam o tym koleżance, która z nami jechała, to się zbulwersowała, że właściwie to nie jest nasza sprawa i nie musimy takich rzeczy wiedzieć, że to jest problem organizatora a nie nasz.

Kiedy dowiedziałam się o tym festiwalu, to pierwsza piosenka, jaka mi przyszła do głowy, to była Nie ma wody na pustyni
To taka fajna piosenka! Pamiętam, klasa piąta podstawówki, w jadalni obok wygłupiały się maturzystki śiewając tę piosenkę, potem kojarzyłam ją z pewnym wyjazdem z Lutnią. To był wiedeń, było gorąco, zapomniałam z autokaru zabrać butelkę z wodą. Byłam tak spragniona, że gdy wchodziłyśmy do autokaru, to zaczęłam śpiewać na cały głos

Nie ma nie ma wody na pustyni
A wielbłądy nie chcą dalej iść.
Czołgać się już dłużej nie mam siły.
O jak bardzo bardzo chce się pić!

I wtedy siedzący z przodu dyrygent zapytał mnie – Danusia, masz ochotę na wafelka?
A ja wtedy wykrzyczałam – Nie! Ja chcę wody!!!

A potem – na pewnym obozie muzycznym też z Lutnią, miałam ochotę śpiewać:

Nasz dyrygent pije stare wino,
W oczach jego widzę dziki blask.
Spił się już dokładnie tak jak świnia
I po tyłkach batem bije nas!

Nawet znalazłam jakiś podkład, ale jak przyszło do śpiewania, to zacięłam się na „wiatr unosi nasze ciuchy” i w ogóle uznałam, że ja się tam na górze zaciskam a tam trzeba głośno śpiewać, wręcz się drzeć, więc gdzie ja będę to ćwiczyć, żeby mnie ludzie z torbami nie puścili?
Propozycja była kusząca. Podejrzewałam, że dzięki tej piosence mogłabym się jakoś wyróżnić, bo jest taka radosna i nietypowa, ale sobie odpuściłam. Lepiej zaśpiewać coś w strefie dźwięków średnich, tak będzie bezpieczniej.

Drugim żelaznym typem była piosenka Przeżyj to sam Całe życie to śpiewałam od podstawówki, to był mój popisowy numer na kursie międzynarodowym w Stanach – ciągle prosili mnie, żebym to śpiewała, mimo, że nie rozumieli z niej ani słowa. Każdy grający gitarzysta miał jakieś swoje żelazne numery w języku ojczystym, które ciągle śpiewał.
Ale to takie banalne. Na ogniskach śpiewają „przeżyyyyyyyj toooooo saaaaaaam”. Może to będzie za łatwe, ale niech tam. W tym utworze czuję się pewnie, może akurat nikt tego nie wybierze.
No dobra. Jeden utwór mamy.
Co dalej?
Pomyślałam sobie – Chcę zapomnieć
W sumie nie trudna piosenka, ale taka… hm…. łóżkowa. Jeszcze mnie o coś posądzą? 😉 Pamiętam, lubiłyśmy to śpiewać w podstawóce, ale kończyło się pewnie na pierwszych kilku wersach i dalej się nie zagłębiałyśmy.
A może to: Dalej, coraz dalej Uwielbiałam ten refren. Taki fajny, prościutki, uwielbiałam te klawisze i można było się tak powydzierać, ale nie aż tak ostro, jak u Beaty Kozidrak, no ale… te zwrotki… o piwach dwóch i facecie co ślinił się jak pies… Nieeeeee…
W ogóle jak byłam w tej podstawówce, to gdy słyszałam którąkolwiek piosenkę grupy Lombard, to wyobrażałam sobie, że to ja tam siedzę przy tych klawiszach zamiast Grzegorza Strużniaka. No ale ja nie umiałam grać tak jak on. Ja tylko umiałam to, czego mnie pani w ognisku muzycznym nauczyła. 😉
A może to: AkuHara kraj ze snu Też uwielbiałam to wyśpiewywać w siódmej klasie podstawówki „Akuhara mój seeeeeeeeen!”. No ale tam jest chyba o kacu… Nieeeeee… Szukamy dalej.
Kolega z pracy proponował, żebym zaś[piewała Małe tęsknoty

Ło matko! Ile tekstu! I za chwilę masz niski dźwięk a za chwilę dźwięk półtora oktawy wyżej. Jak się stremuję, to nie zaśpiewam. Nie. Szukamy dalej.
No ale poszłam za ciosem – może Różowa kula
No ładna piosenka, ale to „poooowieeeeedz miiiiiiiii, jak mam w to wszystko uwierzyć” piękne, ale jak wysoko! Zwrotki nisko, refren wysoko, eeee… nie dam rady…
A może „Kocham cię kochanie moje”?
Ło jakie to banalne! Pewnie wszyscy będą chcieli to śpiewać. Nieeeee…
A może „Zżera mnie żądza, żądza pieniądza” – nieeee… Tytuł sugerujący.
A może „Józek, nie daruję ci tej nocy!”. Nieee… Tam też się trzeba umieć wydrzeć a ja tak chyba nie potrafię. Dzisiaj kolega uznał, że to nie jest kwestia techniki, tylko kwestia psychiki i chyba ma rację. Ja się nie potrafię tak wyluzować, żeby sobie wrzasnąć, jak Beata Kozidrak.
No i mam!
Jesteś lekiem na całe zło
A posłuchajcie sami! Pod tym linkiem ktoś wrzucił nagranie z trzeszczącej, analogowej płyty!
Kiedyś nie lubiłam Krystyny Prońko. Lubić ją w tym wieku, to był obciach. To była jedyna jej piosenka, która mi się podobała, ale nie mogłam się do tego głośno przyznać przed koleżankami. Teraz mogę to nadrobić!
Wszyscy mi mówili – jaka to trudna piosenka. Ja mówiłam – eeee. łaaaatwa!
Że była trudna, miałam się przekonać, ale nie będę uprzedzać faktów.
Ćwiczyłam ją bardziej, niż Przeżyj to sam. Tam na końcu jest taka dłużyzna. Same instrumenty grają.
W ogóle zauważyłam, że w tych piosenkach, to było niewiele tekstu a dużo w kółko powtarzającej się muzyki. I te przerwy pomiędzy poszczególnymi częściami były też takie strasznie długie. To samo się powtarzało dwa razy z tą różnicą, że końcówka byłą inna i po tym można poznać, czy już wejść, czy jeszcze nie. Ale czy zespół będzie tak grał? A co zrobi z tą dłużyzną na końcu? Trzeba będzie jakąś wokalizę na to przygotować.
Koncepcje zakończenia przeze mnie tej piosenki zmieniały się a najlepsze pomysły miałam w drodze na autobus do pracy. 😉 To cud, że się nie wpakowałam pod samochód albo na słup, jak sobie myślałam o zakończeniu tej piosenki. 😉
No i starałam się ćwiczyć tylko to, ale czy słusznie?… Ale nie będę uprzedzać faktów.
Grzebałam w sieci w poszukiwaniu różnych wykonań, żeby zobaczyć, co z tą piosenką zrobili inni. Niewiele znalazłam, ale natrafiłam np na to
Jedna rzecz zwróciła tam moją uwagę. Posłuchajcie – czy zgodzicie się ze mną, że tam babka zamiast „…że jak przyjdą do nas…” śpiewa „…że jak przyjdą po nas…”? Bardzo mi się to spodobało i wykorzystałam to w swoim występie.
A znalazłam jeszcze taki remiks
Wiecie, z czym mi się to kojarzy?
Kiedyś był taki magnetofon B113 popularnie nazywany bodajże Kapralem. On miał taką fajną pauzę, która pozwalała na precyzyjne klejenie ze sobą różnych dźwięków. Można było podczas gdy leciała piosenka z radia wóączać i wyłączać pauzę i wychodziło z tego coś takiego, jak początek tego remiksu.
Gratuluję twórcy wyobraźni!
Ale to taka ciekawostka.

W ramach ćwiczeń śpiewałam sobie pozostałe znalezione w sieci piosenki, do których linki podałam powyżej, które mi się podobały a których nie przygotowywałam na festiwal. Zakładałam słuchawki na uszy i śpiewałam ot tak po prostu.
Internet, to taki wielki magnetofon z piosenkami, mówię Wam. 😉
A o tym, co było na festiwalu, to chyba już napiszę jutro, bo teraz już mi się nie chce.
Coś mnie rozkłada, boli mnie gardło i poniżej. Ni epodoba mi się to. Tabletki w ogóle nie pomagają. Zaraziłam się chyba od… kogoś. 😉