Bo to było tak…
Pewna osoba poprosiła mnie o pomoc. Chciała, żebym poszła na rozprawę sądową i coś zeznała. Nie odmówiłam. Nie miałam powodu. W końcu powiedziałabym prawdę i pomogła w ten sposób matce tej osoby.
Nie chcę rozwijać, o jaką sprawę sądową i o kogo chodzi. Powiem tylko, że o tej osobie pisałam jakiś czas temu, że to taka menda, co prosi o pieniądze powołując się np na to, że kogoś niewidomego przeprowadziła przez ulicę.
No i chętnie pomogłabym tej osobie, gdyby nie pewien szczegół. Otóż w czwartek dowiedziałam się, że rozprawa, na którą mam iść, jest tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie, co wizyta u neurochirurga na drugim końcu miasta.
No i tu zaczął się problem.
Pani od rozprawy od tego czasu nie odpuszcza. Naciska mnie, żebym przełożyła wizytę.
Intuicja podpowiada mi, że ważniejsza od tej rozprawy sądowej jestem ja, moja wizyta lekarska i moje zdrowie. Koleżanka, dla której poradnia jest po drodze do jej domu, postanowiła podjechać tam i sprawdzić, czy wizytę da się przełożyć. Prosiła mnie o datę i godzinę wizyty lekarskiej oraz rozprawy sądowej. Będąc tam poprosiła mnie jeszcze o nazwisko lekarza, do którego jestem zapisana. Później, stojąc tam w rejestracji dzwoniła do mnie z pytaniem, czy zgadzam się, żeby wizyta była przełożona na koniec stycznia przyszłego roku. Nie zgodziłam się.
Po tej rozmowie napisałam do osoby, której dotyczy sprawa, że niestety, ale nie mogę przyjść z powodu jak wyżej.
Myślałam, że w ten sposób zakończę całą tę sprawę. O, jak się pomyliłam!
Nie chcę cytować tutaj całego wątku wiadomości z Messengera. Ta pani wczoraj oświadczyła, że moją wizytę lekarską można przesunąć na następny dzień.
Gdy jej odpisałam, że gada bzdury, bo ten lekarz przyjmuje tylko w środy, odpisała mi, że w tej sytuacji wizytę można przełożyć na następną środę.
Gdy jej odpisałam, że gada głupoty, bo najbliższy termin jest w styczniu następnego roku, wówczas odpisała mi, że ma cioteczną siostrę w rejestracji, która może to załatwić.
Odpisałam wtedy, że jej nie wierzę.
I znów myślałam, że w ten sposób zamknęłam sprawę. I znów się pomyliłam, bo ciąg dalszy dręczenia miał miejsce dziś po południu.
Pani naciskała mnie pytaniami w stylu – i co Pani zrobi? Jak pani wytłumaczy się sądowi? Dla sądu usprawiedliwienie, że mam wizytę lekarską, może być niewystarczające.
Odpisałam jej wtedy, że wyślę do sądu usprawiedliwienie, że tak w ogóle, to jestem świadkiem dobrowolnym, sama się zgłosiłam, mogę przyjść, mogę nie przyjść, mogę wysłać pisemne zeznanie i w ogóle, że pewnie ta sprawa będzie się ciągnęła tak długo, że jeszcze zdążę złożyć swoje zeznanie. I w ogóle, że kobieto przestań mnie dręczyć i takie tam.
Wcale nie mam pewności, czy to, co napisałam powyżej, jest prawdą. Tak mi zasugerowała koleżanka, która już z czymś takim się zetknęła.
A w ogóle, to czekam na dalszy rozwój wypadku, bo póki co, to tak naprawdę spór jest bezprzedmiotowy. Nie dostałam oficjalnego pisma z sądu o rozprawie a o wszystkim wiem jedynie z wiadomości wysyłanych przez tę panią na Messengerze.

Przedwczoraj było głośno o tym, że 15 osób niepełnosprawnych z Krakowa w towarzystwie ratowników, himalaistów i gwiazd weszło na Kopiec Kościuszki, aby w ten sposób łamać stereotypy.
Wiecie co?
Gdybym ja organizowała taką akcję, przeprowadziłabym ją raczej na schodach niedostępnego dla wózków obiektu – jakiegoś budynku użyteczności publicznej albo kościoła – żeby pokazać, że na co dzień osoby niepełnosprawne ruchowo chciałyby tam wchodzić same, bez pomocy ratowników i himalaistów.

Czasem bywa tak, że powinnam być z tyłu i z przodu jednocześnie. Dotyczy to tych mszy, gdzie śpiewa chór. Tak zdarzyło się ponad tydzień temu. Powiem więcej – tego dnia powinnam była zaraz po psalmie teleportować się, żeby z chórem zaśpiewać Alleluja, bo to był zwykły dzień z jednym czytaniem. Oczywiście, że tego nie zrobiłam. poZostałam z przodu aż do kazania.
A potem usłyszałam głos pełen żalu i pretensji od pewnej osoby, że jak śpiewa chór, to nie powinnam chodzić do psalmu, bo jest to „zbyt skomplikowane”, że są osoby młodsze i że ona też by w końcu zaśpiewała.
Po takim czymś czuję się źle. Ja przecież nikomu nie bronię. Tym bardziej, że kiedy celowo ogłosiłam w ten wtorek, że na niedzielę szukam zastępstwa, bo w tym czasie będę w innym kościele, to jakoś odzewu nie było.
Generalnie jednak odnoszę wrażenie, że czasami komuś odbieram chleb, albo bardziej brutalnie – wpieprzam się komuś między wódkę a zakąskę.

Tak twierdzi pewna osoba, która sama nie ruszając się z samochodu mnie zarzuca, że za mało się ruszam. Uważa, że po Warszawie trzeba jeździć samochodem, bo jest źle skomunikowana. A co mam zrobić ja, która nie będę nigdy miała prawa jazdy i muszę się po tej źle skomunikowanej Warszawie przemieszczać?
Coraz trudniej znoszę tę osobę podczas, gdy ona tak do mnie lgnie. Nic więcej nie napiszę, bo w końcu nie wiadomo, kto to przeczyta.

Gdybym dostała ananasa…

28 września 2018

Gdyby ktoś w prezencie wręczył mi świeżego ananasa, to prawdopodobnie rzuciłabym temu komuś tym ananasem w twarz. I może jeszcze do tego bym się w głos rozpłakała.
Dlaczego?
Kiedyś widziałam może z raz takiego ananasa w całości i wierzcie mi, nie wiedziałabym, jak go obrobić, żeby nadawał się do zjedzenia.
Ale na szczęście, to nie ja dostałam tego ananasa, więc tym razem, to nie mój problem. 🙂

Tyle mam ostatnio różnych przemyśleń do zapisania tutaj, ale jak przychodzi co do czego, padam jak drewno i nic mi się nie chce, może oprócz tego, że spojrzę w telefon, który jest pod ręką, żeby zobaczyć, co się dzieje na Facebooku. Nadszedł w końcu ten czas, żeby uzupełnić blog, bo niedługo wszystko mi z głowy uleci i nie uwiecznię tego, co bym uwiecznić chciała.
Ot choćby wydarzenie z zeszłej soboty, kiedy to uczestniczyłam w rekolekcjach dla głucho-niewidomych. Byłam tam, bo potrzebna była osoba do pisania tego, co ksiądz na rekolekcjach mówi.
Niesłyszący mają przeróżne potrzeby i w różny sposób odbierają informacje słowne. Jedne chcą słuchać i korzystają z pętli indukcyjnej. Nie wiem, co to dokładnie jest i jak to działa, ale coś takiego jest i pozwala to osobom bardzo słabo słyszącym lepiej słyszeć. Inne znają język migowy a słabo znają język polski i potrzebują tłumacza języka migowego. Jeszcze inne za słabo widzą, żeby móc skorzystać z takiego tłumacza i trzeba im jakoś pisać do ręki. Z tego co wiem, są różne sposoby pisania do ręki, ale na ten temat ciężko mi się wypowiadać.
Są wreszcie takie osoby, które nie słyszą, nie znają języka migowego, ale znają język polski i chcą, żeby im zapisywać to, co się mówi.
I tym właśnie zajmowałam się przez całą sobotę.
Miałam głuchego i słabowidzącego chłopaka, który przyszedł ze swoim laptopem a moim zadaniem było wszystko zapisywać. Kontakt z nim, to był jakiś kosmos, ponieważ ja nie rozumiałam, co on do mnie mówi, jego komputer był nieudźwiękowiony, więc jeśli coś pisałam, to nie miałam pewności, czy faktycznie ten komputer jest ustawiony i czy mój głuchy widzi, co ja piszę. Czasami włączał jakiś program do przetwarzania tekstu na mowę i pisał coś do mnie, ale generalnie komunikacja z nim była prawie żadna. Jedyne co, to od czasu do czasu głaskał mnie po ramieniu i to było wszystko.
Pracy miałam sporo i osoby mówiące mi jej nie ułatwiały. Starałam się nadążyć, żeby przekazać wszystko, co inni mówili, bo rzeczy były ważne, ale momentami było to trudne, bo mimo, że ksiądz i jeszcze jedna osoba mówili dość wolno, to to i tak było za szybko. Pisałam więc bez polskich liter, bez dużych liter, nawet Jezus był pisany z małej litery. Starałam się też zapisywać to, co ludzie śpiewali, bo na szczęście śpiew opierał się głównie na w kółko powtarzanych tekstach. Sama na tym korzystałam, szybko zapisywałam, co ludzie śpiewają, żeby potem samej móc też pośpiewać. Uważałam, że nawet jeśli ktoś nie słyszy, powinien mieć świadomość, co słyszący śpiewają.
Najpierw była konferencja, po przerwie na kawę i ciastka wprowadzenie do pracy w grupach, potem praca w grupach polegająca na tym, że każdy miał napisane na kartce pytania i w grupach każdy na te pytania odpowiadał. Szkoda tylko, że nikt mnie nie uprzedził, że ludzie mają kartki z pytaniami, jaka jest ich treść, zaoszczędziłabym sobie pracy. Szkoda też, że tłumaczka języka migowego nie dostała takich pytań wcześniej, żeby się z nimi zapoznać, jak ma je głuchym migać. Zapisywanie świadectw osób z mojej grupy było trudne, bo każdy mówił co chciał, niektórzy gadali jakieś trele morele nie licząc się z tym, że ja muszę to zapisać, niektórzy się powtarzali, gadali w koło to samo, mówili szybko nie zauważając tego, że ja muszę to wszystko głuchemu zapisać.
Po przerwie na obiad było wprowadzenie do spowiedzi a podczas spowiedzi nie bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Miałam kryzys i gdybym mogła położyłabym się tam gdzie byłam, na podłodze.
Na koniec była msza święta, na której tak na dobrą sprawę nie wiedziałam do końca, co powinnam pisać. Wiedziałam, że mam pisać podczas kazania, wiedziałam, że mam nie pisać śpiewów i że wszyscy mają wydrukowane czytania na kartkach. Poza tym tak do końca nie wiedziałam, czy mam pisać to, co mówi ksiądz, a może jednak to, co mówi lud, więc pisałam co popadnie. Trochę to była dziwna obecność na mszy świętej, bo nie siedziałam normalnie na krześle, lecz przy stole, na którym stał laptop. Przy tym stole siedział także ów głuchy chłopak. Tłumaczka języka migowego sugerowała mi – niech pani podczas całej mszy siedzi, bo pani jest w pracy. – Ale weź tu siedź na mszy. Jakoś dziwnie. Tym bardziej, że odniosłam wrażenie, że chłopak nie umiał się na mszy odpowiednio zachować. Gdy ja siadałam podczas kiedy wszyscy stali, on też siadał. Nie wiem, czy poza rekolekcjami uczestniczy w mszach w kościele. Nie zapytałam go o to.
Mimo moich niedociągnięć, licznych literówek i opuszczonych zdań chłopak i tak był bardzo zadowolony. Taki kudłaty miś. Przytulił mnie mocno na koniec. Po prostu nie wiedział, ile z tego naprawdę stracił. Takie jest moje zdanie.
Oczywiście dostałam obiad, kolację, kawę, ciastka.
I gdyby nie śpiew na początku tego dnia – „wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” – to nie wiem, jak poradziłabym sobie z tym całym pisaniem.
Jednak, jeżeli zostanę jeszcze kiedyś poproszona o to i jeśli nie będę miała nic innego do roboty i nie będą to rekolekcje wyjazdowe w jakieś nieznane miejsce, to właściwie czemu nie.

tyle razy słyszałam w mediach wiadomości, że np po śmierci jakiegoś ucznia w jego szkole były organizowane spotkania dzieci z psychologiem. Szczególnie zapamiętałam taką wiadomość przy okazji wypadku klasy wracającej z zielonej szkoły. Myślałam wtedy, że to lekka przesada, że to taka moda, że za bardzo się trzęsą nad dziećmi… A teraz, po tym, co się u nas stało, zaczynam rozumieć taką potrzebę. Bo u nas jedna koleżanka przechodząc koło jej biurka płacze, druga w trudnym momencie wzywa ją na pomoc, a ja, gdy jestem sama w pokoju, w którym pracujemy, boję się jej ducha.

Casting na bibliotekarza

13 września 2018

Jakieś 2 miesiące temu, a konkretnie 16 lipca aniołowie, którzy prowadzą tamtejszą bibliotekę w niebie, ogłosili casting na nowego bibliotekarza. Rozglądali się, aż w końcu jeden z nich wskazał palcem właśnie na nią i powiedział – to będziesz ty! 😦
Została zaprowadzona przed oblicze Najwyższego i zaczęła się rozmowa kwalifikacyjna. Nigdy się nie dowiemy, co się tam wydarzyło. Może były jakieś targi, że jeszcze nie teraz, że może jednak ktoś inny , że nie zostawi swoich ukochanych czytelników na ziemi, że koleżanki i koledzy tam w ziemskiej bibliotece nie poradzą sobie bez niej… 😦 Pewnie toczyły się tam tak zażarte dyskusje, że całe niebo trzęsło się w posadach. 😦
A może dała się namówić, ale jakaś niebieska firma komputerowa zbyt długo szykowała dla niej przystosowane stanowisko pracy… w końcu aniołowie chcieli dla niej sprowadzić wszystko, co najlepsze, bo wiedzieli, jak ciężko i ofiarnie pracowała do tej pory i na co zasługiwała… 😦
W końcu wczoraj wszystko zostało dopięte na ostatni guzik… 😦 Gruchnęła wieść po całym niebie i kawałku ziemi. I ustawiła się już długa kolejka naszych czytelników, którzy na tamtą stronę przeszli…
A może jednak zamiast tego co napisałam powyżej, poszła po prostu na wieczny urlop i wreszcie cieszy się niezależnością, spaceruje sobie po łąkach i lasach, spotyka tych co są tam i cieszy się ich obecnością… I nie ogranicza jej już brak wzroku…
Przepracowałam z nią prawie 21 lat. 😦 Była fantastyczną bibliotekarką, życzliwą koleżanką, ikoną naszej biblioteki. Kochali ją wszyscy czytelnicy. Byłam o nią trochę zazdrosna… 😦 Zawsze pomocna. Brała na siebie te najtrudniejsze przypadki… Chroniła mnie przed nimi… Mówiła – Danuta, ty i tak masz dużo roboty. – Zawsze była w tych okresach około świątecznych, kiedy wszyscy chcieli jechać poza Warszawę do swoich rodzin. Nigdy nie odmówiła… Kiedy już przeszła na emeryturę, nadal do nas przychodziła… A za zapłatę miała tylko wdzięczność czytelników… Nie oszczędzała się, ciężko pracowała, za ciężko… 😦 Zawsze zastanawiałam się, co w końcu zmusi ją do zwolnienia tempa. Nigdy nie przypuszczałabym, że to będzie tak szybkie, nagłe i nieodwracalne… 😦
Przez te ostatnie trudne dwa miesiące, kiedy w tym czasie również inne osoby poważnie chorowały, niektórzy liczyli na cud, że się jeszcze obudzi… 😦 że pewnie do pracy już nie wróci, ale jeszcze ucieszymy się jej obecnością… 😦 Stało się inaczej.
Przez te trudne dwa miesiące, kiedy czytelnicy chcieli z nią rozmawiać, za każdym razem miałam łzy w oczach, kiedy im odpowiadałam, że jej nie ma, że jest chora i że raczej sobie z nią nie porozmawiają. Mówiłam, że przekażę pozdrowienia, że może je usłyszy… 😦
Teraz zamknął się na zawsze pewien rozdział w historii biblioteki, w której pracuję, a przy okazji rozdział mojego życia…
Trudno mi będzie jej dorównać. A może nawet nie będę próbowała… 😦
Marylka! Jak już będziemy przechodzić tam, gdzie ty jesteś, naszykuj dla nas wielki dzbanek herbaty i dużą torbę ciastek, najlepiej tych rożków z marmoladą. 🙂 Wierzę, że kiedyś ponownie się spotkamy już w lepszej rzeczywistości.

Sen o neurochirurgu

9 września 2018

Śniło mi się, że byłam już po rezonansie i zostałam wezwana do neurochirurga. Przyjechałam tam z koleżanką i weszłyśmy obie do gabinetu. W gabinecie nie było lekarza. Musiał iść pilnie na oddział. My siedziałyśmy z pielęgniarką. W pomieszczeniu grało radio i pracował wentylator dość mocno wiejąc na mnie i hucząc. Siedziałyśmy tak, aż w końcu pielęgniarka zdradziła, po co zostałam wezwana.
– Proszę pani, pan doktor wezwał panią, bo chce panią położyć w szpitalu dzisiaj, jutro lub za kilka dni i wykonać operację.
Podniosłyśmy z koleżanką straszny jazgot. krzyczałam, że jak to! Że dlaczego akurat teraz! Że jak on może mi tak ustawiać życie! Że ja się spodziewałam, że to będzie za dwa lata, może za rok, że ja teraz absolutnie nie mogę iść do szpitala!
Potem lekarz na chwilę się pojawił, stwierdził, że rezonans jest źle zrobiony, że leżałam na boku i zamiast kręgosłupa zrobiono mi rezonans tkanek miękkich.
Potem znów jeździłam na krześle na kółkach po gabinecie a koleżanka eksperymentowała przy wentylatorze, który automatycznie zmieniał prędkość i siłę nawiewu. Stawała koło niego, zatykała otwory, przez które wiało powietrze i wszystko komentowała.
A potem jechałam samochodem z pielęgniarką z tego gabinetu. Coś mi opowiadała, ale się obudziłam.

To jest wpis dla tych, którzy nie korzystają z Facebooka, bo ci, co korzystają, już to wczoraj widzieli.
No więc, co robi psalmistka w sobotę o 8 rano?
W sobotę o 8 rano psalmistka śpiewa.
Korzystam z faktu, że nasz organista wrzucił to na swój kanał. Film został nagrany od organów.
A zanim wrzucę link, jeszcze parę słów ode mnie na temat melodii.
Melodia została wybrana specjalnie na 8 września, ale nie wiem, czy przez jej autora, czy przez organistę. Ja ją dostałam poprzedniego dnia wieczorem, była dla mnie nie całkiem oczywista, miałam problem z jej zapamiętaniem. Doszło do tego, że zniszczyłam stronę zawierającą ten psalm, dopisując na dole pod drugą zwrotką nuty tej melodii. Gdyby na te nuty spojrzał ktoś, kto się lepiej na tym zna, pewnie by mi zarzucił, że brakuje w zapisie tego czy tamtego, ale bałam się, że na ambonie stracę głowę, wolałam więc mieć jakąkolwiek ściągę. I w tym momencie i tak byłam szczęśliwa, że w ogóle mam jakieś pojęcie o zapisie nutowym i że te psalmy na święta i uroczystości mam w postaci luźnych kartek w segregatorze, a nie oprawionej książki, bo wtedy bym leżała i kwiczała, albo bym powiedziała – sorry, ja tego nie zaśpiewam.