Na początku od razu chcę zaznaczyć, że nie kwestionuję tego, że na Ukrainie jest wojna i że trzeba pomagać poszkodowanym. Mój wpis jest o tym, jak media sterują naszymi emocjami i jak dajemy się nabierać na sprzeczne ze sobą informacje.
Przed południem w radiowej Trójce z Kijowa relacjonowała młoda pani reżyser Ewelina jakaś tam, która przyjechała do Kijowa na jakieś wydarzenie. Miała stamtąd wyjeżdżać i wtedy się to stało. Pani Ewelina w swojej relacji na żywo twierdziła, że z Kijowa nie da się uciec na zachód ani transportem kołowym, ani metrem, ani pociągiem, bo wszystkie mosty zostały zniszczone, no więc skoro nie da się wyjechać stamtąd, to nic jej nie pozostało, jak kręcić relacje z Kijowa. A teraz w telewizorni pokazali pociągi z uchodźcami z Kijowa.
Z mediów absolutnie wyparował covid z całą swoją otoczką., z karetkami w kolejkach na podjazdach, strajkiem przepracowanych ratowników medycznych, przepełnionymi szpitalami, brakiem personelu. Teraz te same karetki znalazły się pod dworcami, żeby zabezpieczać transport uchodźców z Ukrainy, nagle znalazły się dla nich miejsca w ponad 100 szpitalach w całym kraju. I nie oburza się na to żaden zmęczony lekarz, żadna „wymiotująca ze zmęczenia”, przepracowana pielęgniarka.
Mam dejavou, czy jak to się tam pisze. 2 lata temu też mówiło się o wsparciu całego społeczeństwa. Tylko podmieniono słowa. To słowo na c bądź na k zamieniono na słowo na U.
Zazdroszczę teraz tym wszystkim obsługiwanym przeze mnie czytelnikom, którzy już dawno stwierdzili, że w telewizorze i w radiu nie ma czego słuchać i zatopili się w książkach.

Wyobraźcie sobie, że dręczy Was sąsiad lub sąsiadka mieszkająca za ścianą lub za płotem – zależy, kto gdzie mieszka. Wyobraźcie sobie, że zakłóca wasz spokój, demoluje wasze mieszkanie, okrada was, podkłada ogień na wycieraczce, stalkuje i w ogóle uważa, że wasze mieszkanie jest jej i sobie je zaanektuje. Nie dajecie sobie rady z uciążliwym sąsiadem, prosicie o pomoc rodzinę, znajomych i odpowiednie służby. Czego wtedy od nich oczekujecie? Jak byście się poczuli, gdyby ktoś, zamiast wam faktycznie pomóc, wywiesiłby na swoim bloku transparent, na którym jest napisane, że się z wami solidaryzuje i potępia waszego sąsiada? Jeżeli uciążliwy sąsiad delikatnie mówiąc zatruwa wam życię, co wam dadzą słowa wsparcia, kierowane do was w mailach, smsach, innych wiadomościach, czy w komentarzach pod rozpaczliwymi wpisami? Co wam da, że ludzie będą mówić między sobą, jak to zły sąsiad was krzywdzi?

Wygląda na to, że tak.
Ponieważ dzisiaj jest tłusty czwartek, na profilu facebookowym mojej dzielnicy pojawił się wpis w tym temacie. Pod nim pojawiły się komentarze zgorszonych czytelników w stylu – jak możecie w TAKIM dniu pisać o pączkach!
Ktoś przytomnie zauważył, że to może być ostatni taki tłusty czwartek. Ktoś inny nie zrozumiał i uznał, że chyba pierwszy i oby ostatni.
Ukraina przykryła absolutnie wszystko i jest wszędzie. A życie toczy się dalej. Niektórzy nie odpalają ani radia, ani tv, ani internetu, bo mają swoje, ważniejsze problemy.
Dzisiaj pracowałam zdalnie. Zwykle podczas pracy zdalnej towarzyszy mi radio. Dzisiaj je wyłączyłam.
I zjadłam 4 pączki. Z lukrem i marmoladą. Może to faktycznie ostatni taki tłusty czwartek.

Wpis z kategorii historycznych i kronikarskich. Zajrzę tu za rok, żeby sobie przypomnieć.
Od kilku dni w całej Polsce szaleją wichury. Łamią się drzewa, fruwają jakieś niezapezpieczone przedmioty. Pani Hania w sobotę o mało nie dostała czymś takim w głowę. Ja bałam się iść do sklepu tunelem ze stojących od wielu miesięcy rusztowań. Już dawno nikt nic przy tym bloku nie robi, a rusztowania stoją.
Aha. Ale ja nie o tym.
Od 50 godzin nie ma prądu, a co za tym idzie, także ciepłej wody, lub wody w ogóle. Dla mieszkańców pozbawionych prądu zorganizowano punkty w ośrodkach sportu i urzędzie, gdzie można wziąć ciepłą kąpiel, skorzystać z toalety, naładować telefony i inne sprzęty, skorzystać z urządzeń kuchennych.
Czy to wiadomości z krajów tzw trzeciego świata? A może z jakichś trudno dostępnych wiosek?
Nie. To są dzielnicy jednej z europejskich stolic: Białołęka, Ursynów, Wawer, Wesoła.
Im nowsza dzielnica, tym gorzej, większe niedoróbki. Kto to widział, żeby tak poprowadzić linie energetyczne, żeby przewracały się na nie drzewa. Cieszę się, że jednak mieszkam w starej części Warszawy, gdzie wszystko jest solidniejsze.
A może…
A może… Jak by tu powiedzieć… Słyszałam o energetycznym lockdownie… A może to tylko pretekst, żeby w pewnych częściach miasta taki lockdown przećwiczyć…

Już w dwóch miejscach znalazłam informację, że z funduszy unijnych zostaną zamontowane w miejskich budynkach w Warszawie tabliczki z napisami dużym drukiem, brajlem i z czymś, co pozwoli na odsłuchanie dźwiękowych informacji. A oto kilka komentarzy pod wpisem o tabliczkach.

Jak wiele osób niewidomych porusza się po urzędach i w jakim celu?

ciekawe od czego są osoby pracujące w urzędzie jak nie od pomocy petentom🤔

ciekawe co wymaga osobistego stawiennictwa i dlaczego nie można tego załatwić zdalnie

‚pandemia’ pokazała, że prawie wszystko można zrobić zdalnie, a pojedynczym petentem to chyba można się odpowiednio zaopiekować?

z tymi urzędnikami to raczej dla żartu napisałam, bo oni są naprawdę w porządku. Chodzi mi o sam pomysł, który wskazuje, że ktoś albo miał pecha, albo sam był nie miły albo po prostu dawno nie był w urzedzie😊
I moja odpowiedź w tej dyskusji:
To nie chodzi o pomoc, lecz o to, żeby zarobiła firma montująca tabliczki.🤣 Urzędnicy są pomocni. Wszędzie, oprócz Stołecznego Centrum Osób Niepełnosprawnych (róg pl Bankowego i Solidarności]😉
Napisałam coś jeszcze. Coś, co tutaj pisałam chyba nie raz i będę pisać aż do zdarcia klawiatury i szybki w telefonie.

„Realizacja projektu rozpoczęła się od konsultacji z potencjalnymi odbiorcami.”
No ciekawe z kim.😠 Jestem osobą całkowicię niewidomą. Nikt niczego ze mną nie konsultował.😂 Osoba niewidoma, to taka, która nie widzi. Żeby dowiedzieć się, że na drzwiach jest tabliczka, to ta tabliczka chyba musiałaby wołać: „Tu jestem! Tu jestem!”😂 Nie widzieć, to znaczy nie wiedzieć, żę coś gdzieś jest, dopóki się tego nie dotknie, albo ktoś o tym nie powie. Trudno, żeby niewidomy chodząc po mieście macał każdą ścianę i każde drzwi, bo może akurat ktoś zamontuje tabliczkę.
Ja się o tym dowiaduję teraz, bo akurat polubiłam tę stronę. A ile jest osób niewidomych w Warszawie, które nigdy się o tych tabliczkach nię dowiedzą. Zobaczą ję wszyscy oprócz samych zainteresowanych.
Co w zamian?
Jedyne sensowne rozwiązanie, to życzliwy ochroniarz lub inna życzliwa przypadkowa osoba.

Moja wymiana zdań z osobą, która twierdzi, że była nauczycielką.
Ona:
„A dlaczego nikt nie chce zrozumieć nauczycieli ?
Byłam nauczycielką i wiem pod jaką presją pracowałam.
Na pewno należy przyjąć kryteria, dzięki którym mamy obiektywnie oceniać. Dyslekcja i dysortografia nie może być podstawą do wyznaczania tych kryteriów. Nie można też w nieskończoność uprzywilejowac dysuczniow. Ja:
„”Dysleksja”! Nie ma nic gorszego, niż nauczycielka ignorantka.
Ona:
„Nigdy nie ignorowałam dyslekcji swoich uczniów. ”
No cóż… Moim zdaniem ignorowała, skoro nawet nie potrafiła napisać poprawnie słowa „dysleksja”. To mi przypomina panią prezydentową Dudę, mówiącą o „niewiadomych”, zamiast o „niewidomych”. Pani prezydentowa – o! właśnie! – też była nauczycielka!

Olimpiady kompletnie mnie nie interesują, ale obok tego wydarzenia obojętnie nie przechodzi chyba nikt.
Zrobiła się moda na pokazywanie płaczących sportowców. Polscy olimpijczycy, którym się nie udało, a po których spodziewano się medali, publicznię płaczą na wizji. Najpierw Natalia Maliszewska, która się przewróciła, a wcześniej nie mogła występować i trenować z powodu dodatniego wyniku wiadomego testu, a dzisiaj Kamil Stoch, który zdobył czwarte miejsce w skokach. Oboje płakali i pokazały to wszystkie media! Im było wolno płakać!
Mnie 33 lata temu nie wolno było płakać. Kiedy z bezsilności rozpłakałam się po jednym z etapów pięszej pielgrzymki do Częstochowy, podeszła do mnie ona. Nie była ani wychowawcą, ani nauczycielem, ani żadnym pedagogiem, psychologiem. Była kucharką w internacie! Pieprzoną kucharką we franciszkańskim habicie! Przyszła pokazać swoją absolutną władzę nade mną, bo od 5 do 15 sierpnia to ona – nie matka, nie ojciec, nie żadna wychowawczyni czy dyrektorka – to ona, kucharka w habicie miała nad całą grupą absolutną władzę! Przyszła i publicznie wrzeszczała, że mam nie robić z siebie dziwowiska!
Ale im nikt nie powiedział. Im wolno. Ich się pokazuje, jak płaczą.
No to ja im powiem:
Przestańcie się zachowywać, jakbyście mieli 2 lata! Nie róbcie z siebie dziwowiska! Wiem, że jesteście częścią tego wieloletniego, światowego teatrzyku, którego elementem jest też pandemia, inflacja, jakieś inne rzeczy… i ten wasz pieprzony, publiczny płacz!

Dokładnie, to rok i jeden dzień temu.
Ktoś ze znajomych wrzucił wspomnienie sprzed roku – na zdjęciu talerz prawdopodobnie z pączkami, a jeśli nawet nie, to z jakimiś atrybutami tłustego czwartku. Znajomy chciał wywołać uśmiech na twarzach. Nie wiedział, bo skąd mógł wiedzieć, że akurat u mnie wywoła wspomnienia, jak z koszmaru.
Sprawdziłam, czy rok temu 11 lutego w ogóle coś zapisałam. Nie zapisałam. Widocznie smutek był zbyt wielki. Ale coś pamiętam, więc napiszę.
Pierwszy pandemiczny tłusty czwartek spędzony w pracy zdalnej. Niesprzątnięte podwórko przed moją kamienicą, pełne śniegu. Z samego rana jeszcze przed pracą brnęłam do sklepu pani Agnieszki po pączki. Kupiłam ich aż 4. Kiedy udało mi się dobrnąć z powrotem do domu, usiadłam, rozpłakałam się i z tej rozpaczy natychmiast zjadłam chyba 2.
No i był Światowy dzień chorego, nazywany przez jedną znajomą ironicznie „dzień kalek”. Ostatnio co roku tego dnia biorę urlop i idę na godz 12 na mszę, żeby na niej zaśpiewać psalm. Jednak rok temu pracowałam. Byłam pogrążona w takiej ciemnej dolinie, że było mi dokładnie wszystko jedno. Cieszyłam się, że nie muszę iść nigdzie, no może poza tym porannym wyjściem do osiedlowego sklepu.
Ale pamiętam coś jeszcze.
Nie wiem, skąd miałam w sobie chęć na to, by pisząc codzielny mail do kadr o rozpoczęciu pracy, na chwilę odejść od rutyny i pod standardową formułką zapisaną w szablonie dopisać, że życzę smacznych pączków.
W tym roku tłusty czwartek jeszcze przed nami. Ja znów pójdę z samego rana do pani Agnieszki po pączki. I znów zjem je do lustra. Zdalnie. Mam tylko nadzieję, że tym razem pod sam koniec lutego nie zasypie nas śnieg.

Jak zwykle zacznę zupełnie od czapy.
Styczeń i luty upływają mi pod znakiem różnych zabiegów zdrowotnych. Aktualnie przerabiam temat rehabilitacji nadgarstka oraz leczenie kanałowe siódemki. Wdepnęłam w tę siódemkę, a zaczęło się od wypadniętej plomby w jednej piątce i wyłamanęj ścianki w innej piątce. Za nimi przyczaiła się siódemka. Ani nie bolała, ani nie była w żaden sposób wyszczerbiona, ale co ja tam mogę wiedzieć. Kilka ostatnich śród przebiega pod znakiem tej nieszczęsnej siódemki. Co tydzień więc siadam na godzinę na fotel i przez całą godzinę słyszę, jaki ten ząb jest nietypowy, jak trudno jest go leczyć, jak trudno otworzyć kanały, że nawet najcieńsze narzędzia do nich nie wchodzą. A żeby było mało, ząb, który powinien być martwy, ciągle daje oznaki życia. Gdzieś w zakamarkach jednego z kanałów przebywają jakieś drobinki czegoś żywego, a dotknięcie narzędzia w takim miejscu powoduje, że zaczynam „piszczeć różnymi głosami”. Pominę już opis wizyty sprzed dwóch tygodni i poprzedzające ją szprycowanie się codziennie środkami przeciwbólowymi, zakończone buntem żołądka. To już czwarty ząb leczony kanałowo, a wszystkie poprzednie w porównaniu z tym, to były malutkie pikusie.
Dlaczego taki długi wstęp?
Otóż od poniedziałku na rehabilitacji spotykam pewną pacjentkę. Kiedy ja ćwiczyłam z ciężarkiem, piłką czy robiłam coś innego, na leżance obok pani rehabilitantka ćwiczyła z tą pacjentką. Pani na leżance jęczała, piszczała, krzyczała.
Pierwszego dnia byłam z nią na sali. Rehabilitantka mówiła do tej pani – proszę nie straszyć tej pani. Pani nie widzi, ale wszystko słyszy.
Drugiego dnia gdy weszłam, trafiłam najpierw na pole magnetyczne, więc te jęki i krzyki słyszałam jedynie z oddali. Słyszała je też pacjentka za przepierzeniem, która kończyła jakiś inny zabieg.
– Ta pani musi bardzo cierpieć. Podobno jest po wypadku – komentowała pacjentka.
Przytaknęłam, ale w duchu pomyślałam sobie, że trochę ta pani aktorzy. Ktoś poświęca jej czas, może jest samotna, to ma przed kim się wykrzyczeć. Jednak pomyślałam sobie jeszcze – oj, nie śmiej się z tej pani. Jutro na fotelu dentystycznym też będziesz piszczeć.
Wczoraj piszczałam tylko troszeczkę, bo ciągle w jednym z kanałów siedziało coś żywego, a wierzcie mi, na takie coś nie działa nawet znieczulenie, o czym przekonałam się 2 tygodnie temu. A krzyczącej pacjentki wczoraj nie spotkałam, bo przyszłam 20 minut później i już jej nie było.

Mniej więcej w tym samym czasie oprócz Ewy sprzątającej kościół, zmarła także Zosia. Znałam ją od szkoły. Nie będę się rozwodzić specjalnie na jej temat, bo między nami było różnie. Nie jest to powód do rozpaczy. Może tylko tyle, że „zabraknie znów czyjegoś głosu”. Opowiem jednak pewną historię z nią związaną.
Zanim jednak do niej przejdę, należy się parę słów wyjaśnienia.
Była kiedyś taka piosenka, którą chętnie śpiewały starsze dziewczyny:
„Jestem muzykantem konszabelantem.
My muzykanci konszabelanci.
Ja umiem grać!
My umiemy grać!…”
Tu padała nazwa instrumentu, który był potem parodiowany.
No i udawanie jednego z instrumentów polegało na śpiewaniu: „Zośki wina, Zośki wina…” Nie pamiętam, co to był za instrument.
Byłam wtedy w IV klasie podstawówki, natomiast Zośka była wtedy w zawodówce. Nasza wychowawczyni mimo swojego wieczornego dyżuru od czasu do czasu prosiła dziewczyny z naszej tzw grupy opiekuńczej, żeby w jej zastępstwie nas pilnowały. Jednak tym razem przyszła Zośka, która była w innej grupie i starsza od tamtych dziewczyn. Miała dopilnować, żebyśmy o odpowiedniej godzinie poszły do łóżek. Jednak tak się nie stało. Nie spodobało się to naszej wychowawczyni. Jednak my uznałyśmy, że to przecież „Zośki wina, Zośki wina…”
I teraz będzie się to za mną ciągnąć, dopóki mi ktoś nie przypomni, o jaki instrument chodziło. Pytałam już jedną koleżankę, ale ona akurat tego instrumentu nie pamięta.