Tak mnie spontanicznie naszło na ten wpis, bo piłam herbatę z kubka.
Obserwuję następujące zjawisko:
Moja mama albo np moja przewodniczka z ostatniego wyjazdu potrafią zrobić z jednej torebki dwie szklanki herbaty. I kiedy tak robią, to zupełnie nie czuję, że piję herbatę. Mam taką herbatę firmy… …nie podam nazwy… …podpowiem, że to są takie okrągłe torebki w takiej torebce… Może ta herbata ma kolor herbaty, ale ja, żeby poczuć, że piję herbatę, wrzuciłam do mojego wielkiego kubka dwie torebki… …i to chyba tyle w tym temacie. Bo muszę poczuć ten smak podczas, gdy innym tylko kolor wystarczy.

To jest wpis z serii problemów z księżyca, które ma osoba śpiewająca psalm brajlem z nie całkiem aktualnego wydawnictwa. 🙂
Jutro drugą zwrotkę psalmu będę śpiewać w następujący sposób:
Pierwsze dwie linijki do znaku wiersza jako jedna linijka do gwiazdki, potem następna na samym dole kartki, dopisana ręcznie, bo w starym lekcjonarzu jej nie było, potem powrót do zwrotki właściwej i odśpiewanie reszty.
Nad drobnymi różnicami w tekście pozostałych zwrotek przechodzę do porządku dziennego. Zaśpiewam tak, jak mam napisane. Byle by się liczba zwrotek zgadzała. Reszta nie ważne. 🙂

Dzisiaj w jednym z programów informacyjnych pokazano historię o pewnych osobach, które idąc na Morskie Oko pozostawiły psa w nagrzanym samochodzie. W tym samochodzie mimo uchylonych szyb psu groziła śmierć z przegrzania.
Całej historii opowiadać nie będę. Napiszę tylko, że pewnie na miejscu tych ludzi popełniłabym ten sam błąd.
Ale przy tej okazji przypomniała mi się historia sprzed 19 lat.
To się zdarzyło w roku 2000 podczas obozu w Pieninach, organizowanego przez pewną grupę turystyczną, zrzeszającą osoby z wadami wzroku. To był mój pierwszy taki obóz. Przydzielono mi przewodniczkę, która pojechała tam – jak co roku – ze swoim psem. Nie wiem, jakiej rasy był pies, z pewnością nie był to labrador, podejrzewam, że był to po prostu zwykły kundel.
To się wydarzyło pewnego dnia, kiedy szliśmy na wycieczkę do słowackiego Czerwonego Klasztoru. Moja przewodniczka oczywiście zabrała ze sobą swojego psa. Dojechaliśmy PKSem do Szczawnicy, stamtąd poszliśmy do granicy ze Słowacją. Przypominam, że w tym czasie ani Polska, ani Słowacja nie należały jeszcze do Unii Europejskiej. Były potrzebne ważne paszporty, a na granicy stali celnicy. No i zrobił się problem, bo nie chcieli przepuścić psa. Powód – „zaświadczenie trzy dni stare” dotyczące – o ile pamiętam – szczepień. Nie puszczą i koniec. Szefowa naszej grupy próbowała wziąć strażników na litość, że właścicielka psa jest przewodnikiem osoby niewidomej. Stróże granicy niewzruszenie obstawali przy swoim. Nie było aktualnego zaświadczenia od weterynarza góra sprzed trzech dni i pies musiał zostać. Nie pamiętam, gdzie moja przewodniczka zaprowadziła psa. Coś kojarzę, że pies został tam z sześcioletnią dziewczynką – córką innego uczestnika – która nie miała paszportu. Mnie przejęła szefowa grupy, a właścicielka psa musiała nas doganiać. Z pewnością nas dogoniła, bo z tego dnia pamiętam jeszcze zakupy w przygranicznym sklepie, w którym ta nieszczęsna przewodniczka prowadziła mnie tak, że strąciłam miód z półki, słoik się stłukł, a ja musiałam za niego zapłacić. Ale to już historia na całkiem inny temat.
Wracając do psów i wycieczek na górskie szlaki – z pewnością jest wiele takich osób, które właśnie wchodząc na górski szlak dowiadują się, że nie mogą tam wprowadzić swojego psa, są tą informacją zaskoczone i nie wiedzą, co zrobić ze zwierzęciem.
Kiedy rodzice idą z dziećmi do centrum handlowego, dla dzieci są specjalne miejsca, gdzie można je zostawić. Czy są takie miejsca dla zwierząt?
Zamiast odsądzać w telewizorni Bogu ducha winnych właścicieli psa od czci i wiary, może należałoby pomyśleć o tym, że od czasu do czasu, a może nawet często, ludzie idący w góry nie zdają sobie sprawy, że nie mogą wprowadzić tam swojego psa. Może potrzebne są miejsca i ludzie do tymczasowej opieki nad takimi psami?

Dzisiaj na wieczornej mszy doszło do dość zabawnej sytuacji. W momencie gdy ksiądz przy ołtarzu powiedział „przekażcie sobie znak pokoju”, komuś za mną rozdzwonił się telefon. Dzwonił dźwięcznie i głośno prześlicznym sygnałem, a jego właściciel jakoś chyba nie mógł sobie poradzić z tą sytuacją.
I wtedy wpadł mi ten dziwny pomysł do głowy. 🙂
Wyobraźcie sobie taką sytuację, że jest msza, a w kościele jest sporo osób niewidomych. No i wyobraźcie sobie ten moment przekazywania znaku pokoju. 🙂 Niewidomi nie widzą wyciąganych do nich rąk. I teraz sobie wyobraźcie, że wszyscy w kościele otrzymują specjalnie na tę potrzebę skonstruowane bransoletki. I teraz sobie wyobraźcie, jak ksiądz mówi „Przekażcie sobie znak pokoju.” i w tym momencie każdy – nie ważne, czy niewidomy, czy widzący – chcący wyciągnąć rękę do niewidomego na znak pokoju, włącza na swojej bransoletce taki specjalny przycisk i… …bransoletka zaczyna dzwonić. I teraz sobie wyobraźcie, że w tym momencie cały kościół dzwoni dzyń dzyń dzyń… 🙂 Jak sobie o tym pomyślałam, to o mało nie dopadła mnie głupawka. 🙂
A teraz wpadł mi do głowy jeszcze jeden pomysł… …ale może go nie ujawnię, bo jest taki trochę hmm… …kontrowersyjny, a co sobie o tym teraz pomyślę, to dopada mnie jeszcze większa głupawka. Więc może już na tym skończę i wcisnę już przycisk „opublikuj”.

Bo to było tak:
Gdy wychodziłam rano do pracy, przed naszą bramą stał samochód na włączonym silniku. Chciałam ominąć ten samochód, gdy jego kierowca zapytał mnie – czy to pani Iwona?
Gdy odpowiedziałam, że nie, wyjaśnił mi, że pani Iwona zamawiała taksówkę i on właśnie tu stoi i na nią czeka. Odpowiedziałam mu coś w stylu, że chciałabym być teraz panią Iwoną, po czym poszłam w swoją stronę na autobus.
Pewnie chodziło o sąsiadkę z piętra, ale miło, że się zainteresował i że się do mnie odezwał tak sam z siebie. A następnie wyliczyłam, ile kosztowałby mnie miesięczny dojazd taksówką do pracy i z powrotem. I doszłam do wniosku, że gdybym co miesiąc dostawała 500 plus, to by mi wystarczyło. Ale potem pomyślałam, że straciłabym te wszystkie skoki w bok do piekarni po świeżą bułeczkę, albo powroty przez park.

W mojej posłudze zdarzają się sytuacje przeróżne, ale takiej jak dziś, to jeszcze nie miałam. No, może miałam podobną, tylko na odwrót – patrz 1 maja.
Dzisiaj miałam gotowca na św Brygidy. Rano uznałam, że spojrzę na czytania, bo podczas mszy na pierwszym czytaniu ciężko mi się jest skupić, bo mnie pochłania coś innego, więc chciałam sobie na spokojnie przeczytać. Zajrzałam do aplikacji na telefon i… …nagle zerwałam się na równe nogi! Zobaczyłam, że psalm mi się nie zgadza.
Jeśli ktoś zagląda do internetu w celu spojrzenia na czytania na każdy dzień, to miał wpisany psalm inny, niż jest w rzeczywistości. Ale ponieważ zaliczyłam już wpadkę z św Józefem rzemieślnikiem, natychmiast złapałam na wpół śpiąca laptopa i zajrzałam do mojej dodatkowej ściągi, czyli wersji elektronicznej tomu lekcjonarza z czytaniami o świętych. To co tam znalazłam świadczyło o tym, że mam wydrukowany właściwy tekst. To mi jednak nadal nie dawało spokoju, więc napisałam do najwyższej wyroczni, czyli do organisty pytanie – psalm 34, czy psalm 16? – Na prawidłową odpowiedź zareagowałam tak, jak bym się właśnie dowiedziała, że wygrałam w totolotka 1000000 zł. 🙂 I zastanawiam się, jak długo jeszcze na ambonie coś będzie w stanie mnie zaskoczyć!

To są jeszcze wrażenia powyjazdowe, a konkretnie, to z twardego lądowania w Warszawie.
Całego tego lądowania nie będę opisywać. Napiszę tylko, że w tle była tzw strefa relaksu na pl Bankowym, o której tyle się teraz mówi. Ale napiszę o tym, co zdarzyło się później i czego tak naprawdę powinnam się wstydzić, bo wina była ewidentnie moja.
Wlekłyśmy walizkę do domu, a po powrocie chciałam jeszcze pójść do pani Ani i pana Sławka, żeby kupić cokolwiek, bo w domu nie miałam nic do jedzenia. Niepotrzebnie przyznałam się koleżance, że zamierzam to zrobić.
– No to idźmy do sklepu, który jest po drodze. Po co masz marnować czas i drugi raz wychodzić.
Nie byłam fanką tego pomysłu. Po drodze są 2 samoobsługowe sklepy pewnej sieci, w których prawie nie robię zakupów. W tym jednym zmienił się właściciel i obsługa jest tam teraz nieprzyjazna, a tego drugiego, który jest bliżej pl Wilsona po prostu nie znam.
– Wstąpimy po drodze – mówiła koleżanka – ja poczekam z walizką pod sklepem, a ty weźmiesz z półki, co tam będziesz chciała.
– Jak to sobie wyobrażasz? – odpowiedziałam – nie wezmę z półki tego, co będę chciała, bo przecież nie widzę. Ktoś mi musi wszystko dać. Nie idźmy do tego sklepu.
Jednak potem zmieniłam zdanie, bo przypomniałam sobie, że idąc do warzywniaka, trzeba okrążać remontowaną ścianę budynku, ogrodzoną siatką, przez wydeptaną ścieżkę na trawniku. Nie miałam tego dnia na to ochoty. I to był mój błąd.
Ponieważ wiedziałam, że w sklepie tym bliżej domu obsługa mi nie pomoże, poszłyśmy do tego drugiego sklepu tej samej sieci.
Wchodzimy. Moja koleżanka podchodzi do pracownicy kasy.
– Czy może pani pomóc tej pani zrobić zakupy?
– Nie, bo nie mogę odejść od kasy. Może druga osoba pomoże. Ja nie mogę.
Podchodzi druga pracownica z zaplecza. Moja koleżanka ponownie pyta.
– Czy może pani pomóc tej pani zrobić zakupy, bo ja muszę przypilnować walizki.
– Nie – odpowiada pracownica z muchami w nosie – bo w każdej chwili ktoś może mnie zawołać.
– Ale ja chcę kupić tylko trzy rzeczy – mówię.
– Nie, ja nie pomogę.
Ja w tym momencie miałam ochotę wyjść ze sklepu. Nie chciałam dać im zarobić, ale moja koleżanka się uparła.
– Dobrze! – odpowiedziała – W takim razie bierzemy walizkę i będziemy tarasować przejście.
Wtedy ta pani z zaplecza odpuściła. Poszła ze mną, wzięła to, o co ją poprosiłam, wróciłyśmy do kasy, tam ta druga pani również z muchami w nosie robiła ceregiele z przykładaniem mojej karty do czytnika.
Dodam jeszcze, że w tym czasie w sklepie oprócz mnie i koleżanki nie było żadnych klientów. Dopiero ktoś się pojawił, gdy już byłam przy kasie.
W domu stwierdziłam, że w tym sklepie kupione produkty były nieświeże i więcej nic tam nie kupię.
Gdybym tego dnia poszła do tego sklepu sama, może te panie zachowałyby się inaczej. Chociaż nie jestem pewna po wczorajszej historii w tym drugim sklepie tej samej sieci, do którego poszłam po jedną rzecz, a nie znalazłszy nikogo z obsługi wyszłam stamtąd bez niczego. No przecież nie stanę na środku i nie będę krzyczeć – Halo! Jest tam kto! Czy ktoś mi pomoże!
Nie lubię głośno wyrażać swoich potrzeb. Nie lubię, gdy ktoś to robi, a kiedy sama to zrobię, uważam to za skandaliczne zachowanie. I nie dotyczy to wyłącznie sklepów. ale to już historia na całkiem inny wpis.

1. Zacznę wpis od tego, że już dawno nie widziałam pani Hani. Ostatni raz widziałam ją przed moim wyjazdem, czyli… …prawie miesiąc temu. Po powrocie nie pojawiła się na żadnej niedzielnej mszy, ani tydzień temu, ani dzisiaj. Jestem świnia, bo może powinnam zainteresować się, co się dzieje. Do tej pory przez ponad rok w niedziele byłyśmy zawsze razem – ona i ja. Jeżeli była ona, a nie było mnie, to zdarzało się, że ludzie pytali ją, czemu mnie nie ma. Tym razem nie ma jej i jakoś nic złego się z tego powodu nie dzieje. Nie wpadam na ławki, nikogo przez to nie boli noga, jakoś idę, jakoś wracam i nikt mnie po mszy nie pyta, czy mam jakiś interes do organisty i czy chcę do niego iść.
2. Takie księżycowe problemy to ma chyba tylko niewidomy psauteżysta, korzystający z nie całkiem aktualnego wydawnictwa. Miałam o tym napisać już tydzień temu. Wtedy mi się nie chciało, a tydzień temu ten problem był znacznie większy niż dziś. Otóż psalmy z niedzieli mam wydrukowane jeszcze według starego lekcjonarza podczas, gdy korzysta się już z nowego. Czasem jest tak, że psalm jest taki sam, czasem jest przestawione jakieś jedno słowo, czasem jest różnica w refrenie, czasem jest różnica w wersetach, czasem w ogóle psalm jest inny, a tydzień temu było tak, że w nowym lekcjonarzu była dodatkowa zwrotka. Powinnam się teraz bardzo pilnować i porównywać to co mam z tym co jest. Najczęściej jednak o tym nie pamiętam i przypomina mi się dopiero w sobotę późnym wieczorem. Jeżeli w pracy jest organista, to wszczynam alarm informując go, że mam inaczej i on to rozumie. Jednak tydzień temu na zastępstwie była jego koleżanka, która takich rzeczy kompletnie nie rozumie. Mam na to dowód sprzed roku, ale nie chce mi się teraz o tym rozpisywać. Dobrze, że miałam w ogóle jakiś papier brajlowski w domu i na czym pisać, bo mogłoby być źle.
Dzisiaj co prawda zwrotek było tyle samo, ale treść się nie całkiem zgadzała.
Takie mam dziwne, księżycowe i niezrozumiałe problemy ze śpiewaniem psalmów w niedziele.
3. I na koniec łamaniec językowy na dziś:
„Kto będzie przebywał w Twym przybytku, Panie…”
Ale o tym, że jest to łamaniec, zorientowałam się dopiero na ambonie. Zdaje się, że zaśpiewałam coś całkiem z księżyca.

Wciąż jeszcze krążę wokół powyjazdowych refleksji. Oto jedna z nich.
Co roku jeździ z nami grupa mężczyzn niewidomych i jednocześnie lekko upośledzonych umysłowo. Zazwyczaj są traktowani jak dzieci. Mówi się do nich „chłopcy”, „Piotruś”, „Tadzio”, „Lesiu”, „Rysiu”… …itp. Tylko jedna osoba zwraca się do nich z szacunkiem, jak do dorosłych. Co do intelektualnej niepełnosprawności jednego z nich faktycznie jestem pewna. Reszta, mam wrażenie, że jest po prostu źle wychowana. Nie oducza się ich infantylnych zachowań, nie usamodzielnia, traktuje, jak dzieci. Może nie są jacyś lotni, w końcu nie każdy musi mieć wysokie IQ, ale chyba można im wytłumaczyć, że powinni zachowywać się jak dorośli, nie cieszyć się dziecięcą radością, nie zadawać dziecięcych pytań, nauczyć ich samodzielnego życia, podstawowych czynności takich, jak robienie kanapek czy wpuszczanie sobie kropli do oczu, nauczyć podstawowych zasad współżycia społecznego, np że jak śpiewają, to powinni śpiewać takie piosenki, które znają nie tylko oni, w tonacjach takich, żeby inni też mogli grać i śpiewać, że jak jedziemy, to każdy sam pakuje i potem bierze swoją walizkę do autokaru. Tym bardziej, że są to mężczyźni, więc mogli by jeszcze pomóc kobietom, np swoim przewodniczkom.
Dlaczego o tym wszystkim piszę?
A no dlatego, że w tym roku był na wyjeździe mężczyzna, który wyjątkowo „rzucał mnie się na uszy”. Z pewnością był dorosły, ale bardzo infantylny. Intonacja głosu jak u dziecka, pytania zadawane, jak przez dziecko, to właśnie on grał na akordeonie i narzucał całemu otoczeniu, co mamy śpiewać, nie licząc się z nikim. I jeszcze na koniec ten incydent, który opiszę w całości.
Siedzimy już w autokarze gotowi do drogi, aż tu okazuje się, że na zewnątrz została czyjaś bezpańska walizka. Na ogłoszenia podawane przez mikrofon nikt nie reaguje. Tylko ten jeden opisywany przeze mnie uczestnik w końcu mówi:
– Mam nadzieję, że moja walizka została zabrana.
I żeby nie było – ja też jestem infantylna, czasem cieszę się jak dziecko, z tego powodu bywam obiektem drwin za plecami, ale żyję w otoczeniu ludzi w normie intelektualnej, nie jestem na co dzień niczyją podopieczną i mam przynajmniej częściowo świadomość, że moje zachowania bywają niestandardowe i powinnam nad tym pracować, żeby dorównać osobom widzącym, które jednak zachowują się, jak na ludzi dorosłych przystało. A wystarczyłoby, gdybym nie znalazła pracy i trafiła do jakiegoś takiego domu opieki dla niewidomych kobiet. Z pewnością bym tam zdziecinniała do reszty i była przekonana, że nic nie mogę.

Dzisiaj usłyszałam kilka razy, że w okresie wakacji dużo starych ludzi jest pozostawianych w szpitalach przez swoich krewnych. Pobyty te są albo nieuzasadnione, albo rodziny doprowadzają starych ludzi do takiego stanu, żeby wymagali pobytu w szpitalu. Nie będę wymieniać metod, jakich się w tym celu używa.
Jeżeli ktoś chce zostawić zwierzę, żeby wyjechać na urlop, no to są hotele, albo podrzuca się zwierzę rodzinie lub znajomym. Jeżeli jest to kot, to ktoś do niego przychodzi. Jeżeli zwierzę zostało porzucone, są schroniska. Nie ma hoteli i schronisk dla starych i chorych ludzi, a ich opiekunowie mają takie samo prawo do wypoczynku i wyjazdu, jak właściciele zwierząt. Dobrze, że ktoś z dziennikarzy raczył wspomnieć, że w Polsce nie ma możliwości opieki wytchnieniowej.