Jakoś to mam zakodowane nie wiem od kiedy.
No bo gdy byłam w szkole podstawowej, to internat był zamykany o 22, od bodajże 23 chodziły psy a po 20 to chyba raczej nikt nie chodził w pojedynkę.
Potem w szkole średniej zakonnice ostrzegały nas przed zboczeńcami grasującymi wieczorami po ulicach. Internat był zamykany o 21 a ostatnia moja kierowniczka internatu wymagała pozwoleń od rodziców gdy któraś z nas miała wracać z jakichś zajęć po 20.
I tak mi zostało do tej pory. Tak w okolicach 20.30 zaczynam się bać samodzielnego przebywania w otwartej przestrzeni.
A dzisiaj wracałam z Łomianek. Autobus o 20.13 do Warszawy a potem to zaczęło się dziać.
Przystanek Cmentarz Włoski. Totalne odludzie. Gdyby nie kulki przy brzegu chodnika, to nie miałabym pewności, czy to aby na pewno przystanek, bo nie widziałam tam żadnej wiaty lub choćby nawet byle jakiego słupka. Zero ludzi. Tylko samochody przemykały w tę i we wtę i tramwaje – czyżby tylko w jednym kierunku?
Stałam tak i stałam, w międzyczasie podjechał jeden autobus. Spytałam o numer. W odpowiedzi kierowca krzyknął
– Ełka! Ły!
Zaczęłam wątpić, czy tam w ogóle oprócz „ełki” coś jeszcze staje. Samochody jechały i jechały a ja snułam straszne wizje napadającego mnie złoczyńcy lub sterczenia tak aż do jutra.
W końcu przyjechał autobus 181.
Pierwszy odruch po wejściu do autobusu – sprawdzenie rodzaju przycisku przy drzwiach.
Uff! Płaski. Powinien zagadać.
Uff! Zagadał! (tzn zapowiedział kolejny przystanek) Mogę się więc na trochę wyłączyć aż do przystanku końcowego na Pl Wilsona.

Wczoraj śniło mi się, że jechałam z dwoma koleżankami i jakimś ich kolegą samochodem. On kierował a my trzy nie wiedzieć czemu wszystkie siedziałyśmy z tyłu. Ja rzecz jasna w środku, czego w snach bardzo nie lubię, wręcz się tego boję.
No więc on jechał, ale gdy hamował, to koleżanka z mojej lewej przechylała się tak mocno, że zawisała na plecach kierowcy. Bałam się, że w którymś momencie zasłoni mu widok, bo poleci na niego, na przednią szybę, na kierownicę, deskę rozdzielczą, będzie wypadek a ja siedzę w środku… i mnie zgniotą.
Zastanawiałam się, dlaczego my wszystkie 3 tłoczymy się z tyłu, gdy z przodu fotel obok kierowcy jest wolny.
Zadałam to pytanie głośno i wtedy na szczęście obudziłam się.

Tak naprawdę to też boję się w samochodzie siedzieć w środku gdy na tylnej kanapie siedzą 3 osoby. Mam wrażenie, że zaraz stanie się coś złego i nie będę w stanie uciec z samochodu albo zostanę przygnieciona przez siedzących po obu stronach współpasażerów.
Raczej taka sytuacja już się nie zdarza, ale kiedyś faktycznie jechałam samochodem w takiej konfiguracji i siedziałam właśnie z tyłu i w środku.

Tak samo boję się stać w zatłoczonym autobusie, co ostatnio codziennie mi się zdarza. Dzisiaj jechałam takim 503. Zawsze wtedy osaczają mnie złe myśli – a co jeśli ten autobus ulegnie wypadkowi? Przewróci się albo tak ostro zahamuje, że się poprzewracamy, poupadamy na siebie, jedni na drugich, a jeszcze z powodu tego tłumu nie otworzą się drzwi? Potratujemy się nawzajem?
A jak będę siedzieć w takim zatłoczonym autobusie, to będzie jeszcze gorzej, bo przewrócą się na mnie ci, co stoją nade mną!

Miałam ostatnio jeszcze parę innych męczących snów i budziłam się z zamiarem ich opisania, ale gdy przychodził czas, kiedy mogłam zrobić wpis, to już ich nie pamiętałam.

Przedwczoraj o tym nie pisałam, choć wiedziałam, ale w to nie wierzyłam.
Wczoraj też nie pisałam, bo mi się spać chciało.
Dzisiaj napiszę tylko tyle, że wyszedł, że gada głośno, zdrowo i wesoło, że mama też się najwyraźniej cieszy z tego, że ma wreszcie chłopa w domu.
I więcej nie napiszę, bo nie wiem, co z tego jest prawdą, ale działy się rzeczy jak dla mnie niepojęte.

Kombinują jak mogą ci związkowcy. Już takie rzeczy wymyślają, takie jakieś pokrętne powody. Już sami nie wiedzą, co mają napisać.
apel do pracodawców osób niepełnosprawnych

Wyobraźcie sobie taką sytuację:
Jest sobie osoba niepełnosprawna, która dorabia do renty socjalnej – ma stałą pracę z wynagrodzeniem nie przekraczającym 70 % średniej krajowej. Zarabia np 2300 zł brutto.
A teraz wyobraźcie sobie, że pracodawca nie ma na wynagrodzenia. Płaci ludziom zaliczki albo nic nie płaci i wyrównuje np po miesiącu, po dwóch, po trzech albo jak mu tam wyjdzie.
Z tego wynika, że jak już ma na wyrównanie, to nagle osoba taka w jednym miesiącu dostaje wynagrodzenie przekraczające wysokość kwoty, którą może zarobić bez zawieszania renty na dany miesiąc.
Gdyby pracodawca płacił jej regularnie, miałaby co miesiąc te dodatkowe prawie 600 zł. Jednak ponieważ w jednym miesiącu ta osoba dostała mniej, w drugim więcej, będzie miała w jednym miesiącu 600 zł w plecy.
A więc?…

Ja chyba zwariuję

26 marca 2012

Niepokoję się o tatę.
I to nie dlatego, że z nim jest jakoś bardzo źle czy coś. To nie to. Problem polega na tym, że albo nikt go nie informuje o tym, co z nim robią albo on nie pyta a skoro nie pyta, to pewnie lekarze myślą, że wszystko wie.
W zeszły czwartek była mama w szpitalu, ale nie chciała nikogo o nic pytać. Zupełnie jak ojciec. Oni oboje uważają, że nie wolno pytać lekarzy, żeby ich nie rozzłościć.
Chciałam jechać tam, by spotkać się z mamą, ale gdy to powiedziałam, usłyszałam – a Ty tam czego!
Ja wiem, o co jej chodzi. Ja wiem…
Jednak wczoraj to już zdenerwowałam się na dobre.
Zadzwoniłam do taty i usłyszałam od niego coś, co mnie wkurzyło. Nie powtórzę tego tutaj, bo to zbyt intymne jest.
Całą noc nie spałam. No prawie całą. Przewracałam się z boku na bok, płakałam, różne myśli chodziły mi po głowie.
Dzisiaj też nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Ludzie w pracy dają różne mniej lub bardziej bezsensowne rady, które nijak się mają do rzeczywistości. Snułam się, wykonywałam pracę na pół gwizdka, przed wyjściem z pracy dostałam napadu jakiejś histerii, zamknęłam się w łazience, żeby sobie popłakać.
Domyślam się, że w sumie nie jest tak źle, ale mam za mało danych. Chcę mieć pewność.
Z punktu widzenia lekarzy w szpitalu może to wyglądać tak, jakby wyrodna rodzina w ogóle się nim nie interesowała, ale to nie tak.
Wbrew pozorom mnie jest łatwiej dojechać tam z Warszawy niż mojej mamie z miejscowości oddalonej rabtem o 60 km, bo ja mam pociągi co dwie godziny a ona musi prosić kogoś, żeby ją tam zawiózł. Ja wiedziałabym, o co pytać, ale po pierwsze obawiam się, że nikt nie potraktowałby mnie poważnie a po drugie o stanie zdrowia informuje się tylko tę osobę, która widnieje na upoważnieniu.
Reszta rodzeństwa jest mniej więcej w takiej sytuacji jak ja – różni nas tylko odległość od rodzinnego domu i szpitala.
No po prostu dramat.
Byłam nawet gotowa pojechać tam. W tym celu zadzwoniłam do jednej z zakonnic, która stamtąd pochodzi. I tu cios… Zastałam ją w szpitalu… Rak…
I znów uderzyłam w płacz.
Co to się dzieje na tym świecie!
Jednak zrobiła co mogła. Potwierdziła coś, co już wiedziałam – jeśli nawet tam pojadę, to i tak niczego się nie dowiem. Po prostu. Nie dowiem się i już. A odwiedzać go też nie chcę. Wystarczy że dzwonię, czuję, że go to irytuje. Gdybym się tam pokazała, dopiero miałby powód do wstydu. No wiecie… a z resztą… co ja Wam będę tłumaczyć…
Ten problem z pokazywaniem się z nami publicznie zawsze istniał i istnieć będzie.
Ale teraz jestem trochę spokojniejsza. Zrobiłam co mogłam. Siebie i procedur nie przeskoczę. Koniec i kropka.

Edit:
Ja chyba zwariuję do kwadratu!
Rozmawiałam na Skypie z moją siostrą i po tym co usłyszałam dziwię się, że nie spadłam z krzesła. Jednak nie chcę tej informacji tutaj podawać. Obie mamy nadzieję, że tata po prostu się przesłyszał – tak jak z tą operacją o ósmej wieczorem, która w rzeczywistości odbyła się w południe.

Oglądałam dzisiaj kawałek powtórki wczorajszego programu i na koniec były chyba zapowiedzi tego, co będzie pokazywane za tydzień. W pewnym momencie usłyszałam – tak tak – usłyszałam wrzaski, bo ciężko to było nazwać śpiewem, a więc usłyszałam wrzaski mojego sąsiada, więc oglądajcie. Już gdzieś podawałam link do jego profilu na Youtube, więc poszukajcie, bo nie chcę tak publicznie z ręki pisać, jak on się nazywa. Już nie mogę się doczekać soboty, żeby go usłyszeć jak drze yyy… japę. To będzie ekscytujące. Może potem będzie gdzieś filmik w internecie, bo jego występu z Mam talent nigdy nie udało mi się znaleźć w internecie.

Pogrzeb s Grzymisławy

24 marca 2012

No więc pojechałam na ten pogrzeb.
W autobusie spotkałam większą grupę osób podążających w tym samym kierunku. Pojechałam trochę wcześniej, żeby ewentualnie zająć miejsce siedzące w kaplicy. Obawiałam się, że później może być z tym problem. Akurat trafiłam na końcówkę modlitw sióstr przy zmarłej.
Hm…. ciekawe, kto przy mnie będzie się modlił…
Na początku mszy odczytano życiorys siostry.
Okazało się, że gdy zmarła, miała 88 lat. Myślałam, że więcej, hmmm….
Kiedy się urodziła, akurat w jej rodzinie panował tyfus. Było prawdopodobieństwo, że nie przeżyje.
Kiedy podczas wojny ojciec został zmobilizowany na front, młoda dziewczyna ślubowała, że jak on wróci, to ona wstąpi do zakonu. Tak też się stało.
Właściwie to ona nie znała innego życia niż zakonne. Musiało to pociągać za sobą wiele konsekwencji.
Wychowywała głównie małe dzieci. Jak to o niej wszyscy mówili – nie miała pedagogicznego wykształcenia, ale miała wielkie serce i intuicję.
Faktycznie. Wykształcenia to ona nie miała. Nawet średniego. Jednak kto je wtedy miał kilkadziesiąt lat temu. Wszystkie wspominane przez starych absolwentów siostry zakonne go nie miały, ale za to były bardziej oddane niż obecny personel. Wystarczyło sobie wtedy przekazywać pewne reguły jak tradycję. Później do tego wrócę.
A ten pogrzeb – już nigdzie nie jest tak, że niosąc trumnę na cmentarz cała grupa żałobników idzie i się modli. Jak się jest na pogrzebie na jakimś cmentarzu komunalnym czy gdzieindziej, gdzie np trumnę trzeba zawieźć na cmentarz, bo jest daleko od kościoła atmosfera wśród żałobników nie jest już taka pogrzebowa. W Laskach jest jednak inaczej.
Jeden z księży wziął tubę z mikrofonem i całą drogę na cmentarz odmawialiśmy różaniec. Ponieważ nie dało się odmówić wszystkich pięciu tajemnic, resztę dokończyliśmy podczas zasypywania grobu. A jak pięknie ptaki śpiewały na cmentarzu. Za pewne też odmawiały swoje modlitwy za zmarłych. Trochę nas zagłuszały. 😉
A wracając do mszy, to już dawno nie słyszałam, żeby w kościele wszyscy głośno śpiewali. Nawet „Anielski orszak”. Normalnie to tylko organista śpiewa a tutaj śpiewali – no może nie prawie wszyscy, ale dużo osób.
Jedna rzecz była wkurzający.
Naszło się tego starego brajlactwa i taka jedna siedząca za mną miała zwyczaj komentowania każdego usłyszanego dźwięku.
Ktoś w mojej ławce miał zegarek mówiący na rękę, którym chyba nie bardzo umiał się obsłużyć. Przycisk naciskał się w losowym momencie i chyba był to przycisk do przestawiania minut w zegarku bądź budziku. W pewnym momencie ów zegarek powiedział „dwadzieścia” a za chwilę zegar w kaplicy wybił drugą. Siedząca za mną niewidoma kobieta skomentowała to – O! Czemu mówi dwadzieścia jak jest druga? – Itp. Gdy ktoś się odezwał, pani komentowała, kto się właśnie odezwał. Pewnie chciała się popisać swoją wiedzą przed przewodniczką. Ta z kolei robiła audiodeskrypcję na żywo. Komentowała, co się dzieje przy ołtarzu.
Strasznie to było wszystko razem wkurzające. Takie zjawiska to tylko w dużej zbiorowości osób niewidomych.

Po pogrzebie wszyscy zostali zaproszeni do internatu na obiad. Jakieś kobity z drugiej strony stołu zaczepiały mnie, chciały, żebym z nimi porozmawiała, przedstawiła się i takie tam a ja wcale nie miałam na to ochoty.
Przy cieście każdy kto chciał mógł powiedzieć do mikrofonu co chciał o siostrze Grzymisławie.
Ludzie średnia wieku umowne 20 lat do setki – no może ok 60 i mówili o niej w samych superlatywach. Jakoś ciężko było mi się z nimi zgodzić. Tak jakby mówili o trochę innej siostrze Grzymisławie niż ja znałam, choć pewne rzeczy z mojego punktu widzenia mogły być prawdą. Fakt – z naszym rocznikiem pracowała gdy już była niemal na wylocie. Była już po pięćdziesiątce i pewnie inaczej patrzyła na świat, dzieci już były inne, to i może jej zachowanie było inaczej odbierane. Jednak wierzę w to, że cokolwiek robiła jakie by nie było, było robione w imię „całkowitego oddania się niewidomym”.
Nikogo nie widziałam z roczników zbliżonych do mojego, ale gdy potem rozmawiałam z koleżanką przez telefon, to miała podobne odczucia jak ja, więc to znaczy, że mi się w głowie nie poprzewracało.
Jednak wiele osób ze starszego pokolenia potwierdza, a słyszę to często, że tamte starsze siostry były oddane i serdeczne. Potrafiły się ucieszyć z każdego absolwenta, który się pojawił, nawet jeśli go nie znały. Bo to obecne pokolenie wychowawców i przyszłe…
No właśnie… Zderzyłam się z tą rzeczywistością na przystanku czekając na autobus do Warszawy.
Odprowadziła mnie tam jedna z dawnych wychowawczyń. Zobaczyła czekające na autobus dwie osoby. Poprosiła je, żeby mi pomogły. Gdy odeszły, jedna spytała: – cytat dosłowny:
„W jakim zakresie potrzebuje Pani pomocy?”
Zaskoczyło mnie tak sformuowane pytanie, ale szybko zrozumiałam, dlaczego zostało właśnie tak zadane. Otóż były to studentki wracające z praktyk w internacie. Pewnie APS, choć nie zapytałam. Zachowywały się jak zaprogramowane automaty.
Jak się potem okazało, nie udzieliły mi pomocy we wskazanym „zakresie”. Otóż jedna z nich uznała, że udzieli mi jej, jak poczekam na nią, bo ona teraz musi „odprowadzić koleżankę – zapewne swoją współpraktykantkę – na peron”.
To sobie pomyślałam – a spadaj. Poradzę sobie sama – i poszłam za ludźmi, którzy również wysiedli z tego autobusu.
W ogóle z tego co wiem od widzących pracowników w moim miejscu pracy – obserwują oni przyszłych tyflopedagogów i załamują ręce. Ci ludzie nie będą oddani. Nie będą mieć serca lecz jedynie wyuczoną wiedzę i będą zachowywać się jak automaty.

A swoją drogą spotkałam parę osób z pewnej listy dyskusyjnej. Znaczy ja je słyszałam, wiem, że to one, ale nie przyznałam się, kim jestem. Nawet siedziałam koło jednej z nich na obiedzie. Druga czytała czytanie na mszy a trzecią spotkałyśmy przelotnie gdzieś pod internatem.

Bo to było tak:
Opowiadała mi to taka moja przyszywana ciocia – matka dawnej koleżanki z Lutni.

Przyszła do niej przyjaciółka, która przeleżała właśnie około tygodnia na intensywnej terapii po zawale serca. Przyszła i mówi do niej – wiesz, nie mam choroby wieńcowej!
Moja znajoma nie uwierzyła i pyta ją – pokaż swój wypis.
To ta jej pokazuje a tam stoi napisane „Przewlekła choroba wieńcowa”.
I ona mówi, że nie ma choroby wieńcowej?
A no tak, bo była przekonana, że słowo „przewlekła” oznacza, że się skończyła, tzn się przewlekła.
A no bo ze Śląska była.

Dzisiaj zrobiłam tak:
Poszłam pod Kino Wisła na z-1, bo dzięki temu nie musiałam przechodzić przez żadne światła, hehehe. Ten autobus o ile pamiętam jeździ często i zawsze jakiś tam na przystanku stoi, żeby nie powiedzieć, że stoją dwa. Z-1 był niemal całkowicie pusty, ale miał jedną wadę – o tym za chwilę. I tak sobie jechałam wygodnie jak pani aż do Dw Gdańskiego.
Potem już tak fajnie nie było.
Podjechał 116 – nie udało mi się wsiąść.
Przepuściłam 116.
Podjechał 503 – na nieszczęście przednimi drzwiami – ledwo wsiadłam. Wisiałam niemal kierowcy na barierce i wysiadałam tyłem. Jednak już lepiej jechać w takiej masakrze jeden przystanek a nie 4 przystanki.

No i teraz o wadzie autobusu z-1 i tak w ogóle:
Nie wiem – może przesadzam, ale teraz to chyba wózkowicze mają problem. Metro jest niskopodłogowe a na linii zastępczej jeżdżą stare autobusy z taaaaaakimi schodami. Przynajmniej te dwa, które dzisiaj widziałam.
Dlaczego dwa?
A no bo to było tak, że jeden akurat podjechał i ja do niego wsiadłam, znaczy zamierzałam wsiąść, kiedy ktoś mi powiedział, żebym poszła do tego, co stoi przed nim, bo ten dopiero co podjechał a ten przed nim pewnie zaraz ruszy. No i tak dowiedziałam się, że i jeden i drugi miał taaaaakie schody.
No ale cóż – skąd nabrać tyle niskopodłogowych autobusów. Pytanie – jakie jest na nie faktyczne zapotrzebowanie.
To samo tramwaje. Nie dość, że zatłoczone, to jeszcze o ile pamiętam, to niskopodłogowy jeździ jeden na godzinę w porywach do dwóch.
Tak więc mam wrażenie, że wózkowicze mają teraz problem.