Jedna z koleżanek z pobytu w pewnej górskiej miejscowości przywiozła mi opaskę odblaskową, która posiada lampkę ledową. W opasce jest przycisk, którym można tę lampkę włączyć, ale uwaga – włącznik ma 4 pozycje:
– lampka może migać szybko,
– lampka może migać wolniej,
– lampka może świecić jednakowym światłem,
– lampka może nie świecić.
a że jest to przycisk, a nie np suwak, trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby rozpoznać, jak świeci lampka i czy w ogóle świeci.
Wydawało się, że rozwiązanie tego problemu jest oczywiste – jakiś tester kolorów z wykrywaczem źródła światła.
Zaczęłam od próby wykrycia światła za pomocą starego testera kolorów, ale ponieważ nie wiedziałam dokładnie, gdzie jest źródło światła, wydawało mi się, że tester jest zbyt słaby, albo świecący obiekt zbyt mały i dla urządzenia niewidoczny.
I wtedy przypomniało mi się, że w telefonie mam zainstalowaną aplikację, która nazywa się Seeing A I. Taki kombajn do skanowania tekstów, opisywania otoczenia, rozpoznawania pieniędzy – szkoda, że nie polskich, – rozpoznawania produktów – za pewne też amerykańskich, – rozpoznawania otoczenia, pisma ręcznego, osób i opisywania zdjęć będących w telefonie – szkoda, że po angielsku. Przypadek sprawił, że przy pomocy tej aplikacji udało mi się zlokalizować światełko na opasce i rozpoznać, czy miga, czy świeci, albo czy jest zgaszone.
Aplikacja jest dostępna na pewno w App Storze.
I tu powinnam zakończyć ten wpis, ale jeszcze nie skończę.
Otóż w sprzętowych testerach kolorów wysokość dźwięku w zależności od natężenia światła zmienia się płynnie, a w tej aplikacji na telefon zmienia się skokowo, jak w gamie.
Co więc dzisiaj robiła Danuaria nudząc się na przystanku? Jak myślicie? Znalazła sobie nową zabawkę! Stałam więc i machałam telefonem, żeby w słuchawce usłyszeć różne dźwięki.
Ale żeby było mało, wieczorem przy jej pomocy przeglądałam zdjęcia. Jakich dziwnych rzeczy się z nich dowiedziałam! 🙂 Np tego, że aplikacja opisując zdjęcia, określała wiek osób, które na nich były. Na jakiej podstawie? Hmm… Zachodzę w głowę… Ale jakie tam opisy były. Np z jednego ze zdjęć z wigilii dla samotnych dowiedziałam się, że jest to grupa, która prawdopodobnie gra w grę wideo. 🙂 Ale też dzięki takiemu przeglądaniu fotek udało mi się usunąć niepotrzebne już zdjęcie biletu na koncert, które w grudniu wysyłałam do kilku koleżanek z pytaniem, czy któraś chciałaby ze mną pójść.
Jeżeli ktoś wie coś więcej o tej aplikacji, jeżeli ją na co dzień stosuje, to czekam na sugestie. Polecam ją też przy okazji koleżance blogerce, która niedawno opisywała swój problem, że nie wiedziała, czy jest wystarczająco widno na dworze.

Historia o dwóch butach

31 stycznia 2020

Słyszałam historie ludzi niewidomych lub słabowidzących, którzy wyszli z domu w dwóch butach, każdym z innej pary. Dziwiłam się, jak ludzie mogą zrobić coś takiego. Uważałam, że mnie coś takiego nigdy się nie zdarzy. Uważałam tak do dzisiejszego poranka.
Opowiem tę historię od końca. Ku przestrodze.
Wyszłam już z domu, ale zanim zamierzałam opuścić podwórko i iść na autobus, poszłam jeszcze wyrzucić śmieci. Wtedy to spotkałam sąsiadkę z piętra, która wyszła z psem.
– Cześć Danka – zagadnęła sąsiadka. – Czy mogę zadać Ci pytanie o buty?
Pytanie brzmiało zagadkowo, było też zadane zagadkowym tonem.
– A o co chodzi?
– Dlaczego jeden but jest czarny, a drugi beżowy? Czy to tak ma być?
Schyliłam się, żeby obejrzeć swoje buty. Były identyczne, tylko, że jeden był gumowy, drugi skórzany.
– Yyy… …nie….
– O, szkoda! – odpowiedziała sąsiadka. – Już myślałam, że to takie zamierzenie było.
Wróciłam na górę do mieszkania, żeby znaleźć właściwy but.
Bo z tymi butami jest tak:
Mam dwie pary butów, które wyglądają identycznie. Taka sama wysokość, takie same gumki po bokach. Tylko, że jedna para, to czarne kalosze, stylizowane na eleganckie botki, z błyszczącą nitką, chyba srebrną, a drugie, to skórzane, beżowe botki, o których istnieniu kompletnie zapomniałam. Pół nocy lał deszcz, więc zamierzałam założyć te gumowe. Śpieszyłam się, chwyciłam dwa buty. Coś mi nawet nie pasowało. Ten z lewej nogi jakoś zbyt mocno uciskał mi kostkę przy dużym paluchu. Lepiej pasował na prawą nogę, ale ten z prawej nogi kompletnie nie pasował na lewą. Pomyślałam sobie – trudno – i wyszłam ze śmieciami. Najwyraźniej założyłam dwa buty prawe. Udało mi się jednak wrócić i naprawić ten błąd.
Jednak, gdy opowiedziałam tę historię w pracy, w zamian za to usłyszałam jeszcze ciekawszą, z osobą widzącą w roli głównej.
Otóż koleżanka z pracy, która obecnie jest już na emeryturze, poszła kiedyś na konferencję w dwóch różnych butach. Jeden był czarny, drugi granatowy. Nawet obcasy w tych butach miały różną wysokość . Gdy koleżanki zwróciły jej uwagę i zapytały potem, czy nie zauważyła, że obcasy ma różne, stwierdziła – no, faktycznie coś mi nie grało, no ale pomyślałam sobie – widocznie tak ma być – i poszłam.

Rzecz jest o śniegu, a cytat jest ze Śpiącej Królewny. Chyba już nic więcej nie muszę dodawać. Poczułam się dotknięta do żywego.

Wpadłam na nią przypadkiem. Ona stała na chodniku, a ja wpadłam na nią od tyłu. Przeprosiła, a po chwili obejrzała się i…
– O Boże! Ja Cię znam! Moja mama cię uczyła!
Kiedy już ustaliłyśmy, kto jest mamą tej pani, zaczęłyśmy gadać, jak stare znajome, choć w moim okresie licealnym nie zamieniłyśmy ze sobą ani jednego słowa. W takim wieku 9 lat, to jednak spora różnica. Ja chodziłam do liceum, a ona była córką nauczycielki wychowania muzycznego – pani od szkolnego chóru, w którym wszystko się zaczęło – zaczęła się moja przygoda z Lutnią. Kto czyta mojego bloga od zarania, ten wie, o czym piszę. Nigdy nie zamieniłyśmy ze sobą słowa, ale widocznie ona przychodziła do szkoły ze swoją mamą i mnie widziała, a ja tylko wiedziałam, że istnieje ktoś taki, jak ona. Nasze drogi zetknęły się nie tylko tam. Kiedyś, już gdy studiowałam, śpiewaliśmy coś z orkiestrą, składającą się z uczniów jednej ze szkół muzycznych. Ona tam była. O tym dowiedziałam się tylko dzięki mojej nauczycielce, która czekała na nią pod szkołą i natknęła się przy tej okazji na mnie.
Osoby widzące mają nade mną tę przewagę, że widzą mnie. Nie muszę nic do nich mówić, podchodzić, tłumaczyć, kim jestem, oni to wiedzą. Oni mogą zobaczyć mnie gdzieś na drugim końcu pomieszczenia, w którym się znajduję, mogą do mnie kiwać, mrugać, ja tego nie zobaczę. Nie skinę, nie spojrzę, nie uśmiechnę się, nie mrugnę, jednym słowem – nie zareaguję. Skutek jest taki, że często jestem niby wśród ludzi, ale w komunikacyjnej próżni, za weneckim lustrem, które jest nie do stłuczenia. Może inaczej – stłuc je mogą tylko ci po drugiej stronie, ale albo o tym nie wiedzą, albo im się nie chce. Mogłabym użyć nadludzkiego wysiłku i próbować wybić w nim dziurę. Znam takich niewidomych, którzy tak robią. Zaczepiają kogo popadnie, nie ważne, czy ten ktoś ma ochotę na rozmowę, czy też nie i gadają o byle czym.
Dlaczego rozważania poszły w tę stronę?
To tak w nawiązaniu do przykrego zdarzenia – przykrego dla mnie – które miało miejsce przy okazji przedwczorajszego, opisywanego tutaj koncertu. Moje szanowne koleżanki chórzystki sprawiły mi przykrość. Nie opiszę jednak, co zrobiły, bo to jest mój subiektywny odbiór, one nawet pewnie nie zorientowały się, co zrobiły, a ja mam poczucie, że wina leży po mojej stronie. A wszystko to ma związek z tym, od czego zaczęłam ten wpis – bo one widziały mnie, a ja nie widziałam ich, a więc problem jest we mnie.
A co do napotkanej wczoraj osoby – padły jakieś niezobowiązujące deklaracje, że musimy się spotkać. I pewnie będzie jak zwykle to się zdarza u mnie. Albo wpadniemy na siebie przypadkiem może za 10 lat, albo nigdy.

Zacznę może całkiem od czapy. Wracając z pracy spotkałam często przewijającą się bohaterkę moich wpisów, czyli panią Hanię.
– Halo! Danka! – krzyczała już za mną z daleka. – A czemu tak późno wracasz z pracy!
Wychowana w poczuciu, że widzący, to coś lepszego niż ja, a widzący starszy ode mnie, to coś jeszcze lepszego niż ja, zaczęłam się kobicie tłumaczyć, że spotkałam po drodze znajomą i się zagadałyśmy. Dopiero teraz sobie pomyślałam, że właściwie nie miałam obowiązku się z czegokolwiek tłumaczyć. Wróciłam, to wróciłam. Szłam w kierunku słynnego warzywniaka pani ani i pana Sławka, który już niedługo zniknie z naszego krajobrazu, mojego umysłu i tego bloga, a pani Hania za mną. Weszłyśmy, ona przy okazji coś tam kupiła, ale postanowiła poczekać na mnie. Wzięłam kilka rzeczy, w tym sok. No właśnie. Był to sok w kartonie.
Pani Hania oburzona – A czemu nie syrop? Ja zawsze kupuję syrop.
I znów zaczęłam się tłumaczyć, że syrop, to sama chemia. I tu do dyskusji wkroczyła pani Ania, która wzięła butelkę tzw syropu malinowego do ręki i zaczęła czytać skład. Pani Hania się zdziwiła, a ja miałam poczucie odniesionego małego zwycięstwa. Co prawda gdzieś słyszałam, że te kartonowe soki, to też sama chemia i jakieś oszukane aromaty, ale chyba jest jednak bardziej prawdziwy, niż ten zagęszczony syrop z butelki. Mnie samej zdarza się takie coś kupować, ale bardzo rzadko, przy przeziębieniu i to nie z rozsądku. Po prostu czuję, że mam ochotę na coś takiego. Kiedyś wyczytałam w jakimś kobiecym piśmie, że przy przeziębieniu człowiek instynktownie ma ochotę na słodkie, a przy chorobie wywołanej przez wirus na coś typu rosół… albo odwrotnie…Ale za daleko odeszłam od tematu.
Wkurza mnie, gdy ktoś kto mnie zna, komentuje moje zakupowe spożywcze wybory i z różnych powodów próbuje narzucać swoje.
Kiedyś weszłam do sklepu z pewną asystentką. Sama tam nie chodzę, bo mi nie po drodze i średnio ten sklep znam.
O właśnie. Znów tłumaczę się, dlaczego nie poszłam do tego sklepu sama.
W sklepie kilka stoisk, na jednym nabiał, na drugim wędliny, na trzecim ryby, na czwartym, piątym… itd… mnóstwo ludzi. Poszłyśmy na wędliny. Chciałam kupić coś, co nazywa się Gotowany kurczak. I wtedy usłyszałam – A to nie lepiej kupić surowego kurczaka i go ugotować? A nie lepiej kupić coś tańszego – i tu mi wymieniała, co widzi i ile to kosztuje.
A czy nie lepiej, żebyś mi babo dała spokój – chodziło mi wtedy po głowie.
Jest pewna grupa ludzi, którzy walczą o nieskrępowany dostęp do asystencji osobistej. Dziwią tych ludzi moje argumenty, że taki asystent, to też człowiek i może wykorzystać swoją przewagę w postaci pełnej sprawności, żeby coś swojemu klientowi próbować narzucać. Takie narzucanie własnej woli może przejawiać się w różny sposób, w zależności od sprawności.
Wracając do tematu zakupów – nie lubię, gdy coś kupuję w sklepie pani Ani i obserwuje to ktoś, kogo znam, bo potem robią się z tego plotki, albo ktoś próbuje mnie pouczać i ingerować w moje wybory. Jedną z osób, przy których wręcz panicznie boję się robić zakupy spożywcze, jest inna znana postać – Śpiąca Królewna.
Jedyną osobą, której pozwalam na ingerencję w moje wybory, jest pracownik sklepu. Dlaczego? Bo mi czasem coś podpowie.

Zacznę od tego, że dzisiaj po południu była u nas orkiestra dęta z rodzinnej parafii naszego organisty. Oprawiała mszę a po mszy był koncert. My przy okazji też śpiewałyśmy i na mszy i na koncercie. Wszystko działo się dość spontanicznie, bez przygotowania, na bieżąco okazywało się, co i kiedy. Doszło też do zgrzytu, ale to może kiedyś na całkiem inny wpis.
W każdym razie po koncercie idziemy z Szaloną Rowerzystką w kierunku naszych domów i gadamy. Ja mówię, że jestem już bardzo głodna, że w domu mam zupę jarzynową. I jeszcze krokiety.
– Sama zrobiłaś?
– Nieee.
– A co? Przynoszą?
– Nie. Kupiłam je w sklepie.
I teraz zachodzę w głowę, kto to są ci, co zdaniem Szalonej Rowerzystki „przynoszą”. Zachodzę w głowę i nie wiem.

Kiedy w czerwcu pisałam o śpiewaniu na ślubie, napisałam, że wolałabym śpiewać na pogrzebach. No i proszę. Śpiewałam na pogrzebie.
Pogrzeb jest rzeczą nieprzewidywalną. Śmierć człowieka zawsze przychodzi nie w porę. O tym pogrzebie dowiedziałam się 2 dni temu. Zgodziłam się zaśpiewać. Pracy miałam w związku z tym sporo. Śpiewałam takie pieśni, których nigdy w życiu wcześniej nie słyszałam. Trochę tego było. Przedwczoraj późnym wieczorem dostałam teksty, wczoraj uczyłam się melodii. I tak obłożona tekstami, filmikami, nagraniami, drżałam, czym się to wszystko skończy. A oprócz tego akurat znów zaatakował mnie jakiś wirus, a więc obok mnie były różne środki do ssania, płukania, wpuszczania, picia…
Nie wiem, czy chcę opowiadać tutaj historię zmarłego. Zrozpaczona rodzina nie szczędziła na oprawie muzycznej. Oprócz mnie i organisty – również nie całkiem zdrowego – była też skrzypaczka już zaprawiona w grze na pogrzebach. Znałam ją do tej pory jedynie ze słyszenia. Koncertowała u nas dwukrotnie. Dzisiaj przyszło nam razem obstawiać pogrzeb.
Grać i śpiewać zaczęliśmy już na 20 minut przed mszą. Ciągle były jakieś nieoczekiwane zwroty akcji. Nagle okazywało się, że mam zaśpiewać coś, co miało być zaśpiewane później, w trakcie z czegoś rezygnowaliśmy, gdzieś gdzie miały być 3 zwrotki, ostatecznie zostały zaśpiewane dwie, raz nagle musiałam dokonać nieoczekiwanego odwrócenia kartki, bo się okazało, że nie śpiewamy refrenu, tylko od razu następną zwrotkę, między organistą a skrzypaczką co chwila przemieszczały się jakieś nuty. W ostatniej chwili ku mojej wielkiej radości odpadło mi śpiewanie psalmu, bo zgłosiła się jakaś siostra zakonna. Zaśpiewała jak umiała, ale ważne, że z ambony i że miałam tego śpiewania trochę mniej. Początkowo jakoś szło, ale im dalej, tym było gorzej. Ave Maria zaśpiewałam gorzej niż ustawa przewiduje. Brałam oddechy w jakichś kompletnie nieprzewidywalnych miejscach. Aż się dziwię, że skrzypaczce się to w ogóle podobało. Potem zaliczyłam jakąś totalną wpadkę podczas jednej z nowo poznanych pieśni. Nie zsynchronizowałam śpiewania z czytaniem tekstu i się posypałam tak, że organista musiał interweniować. Mam nadzieję, że zrozpaczona rodzina moich wpadek nie usłyszała, a cała reszta jedynie słyszała, że gdzieś grają i śpiewają.
Pogrzeb zgromadził pełen kościół ludzi. Teksty, które dane mi było śpiewać, były przejmujące. Płakałam nad nimi w domu. Jednak adrenalina, nerwy, spowodowały, że w kościele nie przyszło mi to do głowy. Gdy wyprowadzano trumnę, organista ze skrzypaczką zagrali marsza tak, że miałam ciarki.
Gdyby nie teksty, które mam w komputerze i na kartkach, to prawdopodobnie już jutro czy za kilka dni zapomniałabym, co w ogóle śpiewałam na tym pogrzebie. Mam nadzieję, że po dzisiejszych wpadkach organista i ksiądz proboszcz pozwolą mi w ogóle jeszcze kiedykolwiek zaśpiewać na jakimkolwiek pogrzebie lub ślubie.

Jak zareagowalibyście na poniższą sytuację. Ale proszę, odpowiedzcie sobie bez zastanowienia, co pierwsze przyjdzie Wam do głowy.
Wyobraźcie sobie taką sytuację. Ktoś sprzedaje coś na portalu, gdzie ludzie pozbywają się niepotrzebnych rzeczy i chcecie to kupić. W ogłoszeniu jest napisane „odbiór osobisty”, czy „odbiór u mnie w domu”, czy jakoś tak. I teraz idziecie pod ten adres, błądzicie, nie możecie znaleźć wejścia do wskazanego w ogłoszeniu bloku, jesteście już tym zmęczeni, może macie skręconą nogę, może coś innego, prosicie tę osobę, żeby do Was zeszła na dół, a ta osoba mówi „nie” i każe do siebie wejść. Udaje Wam się w końcu znaleźć wejście, właściwą klatkę schodową, właściwe mieszkanie, dzwonicie i otwiera Wam osoba poruszająca się na wózku inwalidzkim.
Jaka jest w tym momencie Wasza reakcja?
Taką sytuację opisała na Facebooku pani poruszająca się na wózku inwalidzkim, pisząca na profilu o nazwie „Pełnoprawna”. Autorka wpisu była oburzona reakcją osoby kupującej, użyła słów typu „stereotypizacja” itp. Pod wpisem są komentarze pozytywne i negatywne, popierające tę panią i sprzeciwiające się jej postawie. Pani idzie w zaparte i tłumaczy wszystkim, że dla niej wózek inwalidzki to nie problem, że zjechałaby na dół, ale nie zjechała, nie, bo nie, że nikomu się nie musi tłumaczyć, dlaczego ktoś ma do niej iść do mieszkania. Twierdziła, że gdyby na jej miejscu był ktokolwiek inny, kto ma dziecko, opiekuje się kimś, pracuje, ma gości, depresję, focha, cokolwiek, osoba kupująca nie zareagowałaby w sposób, w jaki zareagowała akurat na tę panią na wózku. – uuups, przepraszam… panią „z niepełnosprawnością”.
I czytając te wszystkie komentarze przypomniała mi się inna sytuacja, gdzie ktoś wypierał się, że to nie o jego niepełnosprawność chodzi.
Kto pamięta, jak w tramwajach wprowadzano tzw „ciepłe guziki”? Ile było niepokojów, szczególnie – no właśnie – wśród osób niewidomych. Byłam nawet świadkiem, jak kolega z pracy dzwonił w tej sprawie do ZTM. Pamiętam, co wtedy mówił. Tłumaczył rozmówcy po drugiej stronie, „że to przecież nawet nie o nas niewidomych chodzi, ale o starszych ludzi, kobiety z siatami, z wózkami, na wózkach…” itd. itp. broń Boże, to nie my, niewidomi, jesteśmy tu najbardziej poszkodowani, ale wszyscy inni na świecie, a my, to tak tylko przy okazji.
Nie słyszałam o protestach starszych ludzi i kobiet z siatami. Ciepłych guzików nie zlikwidowano, mają się dobrze, nawet w autobusach. Pamiętam też uwagę ZTM przekazaną do mediów i do internetu – pasażerowie ociemniali powinni poprosić o pomoc współpasażerów.
Dlaczego o tym wszystkim piszę?
Bo te dwie sprawy mają ze sobą jednak coś wspólnego.
A o Pełnoprawnej, to kiedyś już chyba tu pisałam. Taka typowa działaczka społeczna, pisząca społecznikowską nowomową i wojująca z całym światem o wszystko.

– Czy na ofiarowanie można zagrać utwór instrumentalny?
– Co organista robi podczas kazań?
– Jak wygląda piszczałka organowa?
– Czy organista klęczy podczas podniesienia?
– czym różnią się organy barokowe od romantycznych?
– Kiedy organista je śniadanie i co na nie zjada? …
O tych i innych sprawach opowiadał w sobotę w Kąciku nasz organista. A wszystko przez mikołajkowe zdjęcia. Pokazałam mu je, a on uznał, że bardzo chce tam przyjść i… no właśnie… poopowiadać o swojej pracy. Pomysł wydał mi się dziwny, tym bardziej, że przecież na miejscu jest organistka – starsza i bardziej doświadczona. Skoro jednak pomysł spotkał się z aprobatą osób prowadzących Kącik, zorganizowałam takie spotkanie. Nie będę ukrywać, że bałam się o jego powodzenie. Nie miałam pojęcia, o czym organista zechce opowiadać i czy będzie miał słuchaczy. wiedziałam tylko, że przyniesie piszczałki, w które będzie można dmuchnąć, a także, że przewidziane jest kolędowanie.
Uważam, że spotkanie się udało. Na spotkanie przyszło 8 osób, było wesoło, były dyskusje, a i na kilka kolęd starczyło czasu.
Organista zgłosił gotowość do poprowadzenia jeszcze kilku spotkań dotyczących pieśni z różnych okresów liturgicznych. Co z tego wyjdzie? Przyszłość pokaże.

No właśnie. Takie pytanie nurtuje mnie od pewnego czasu. Ile książek można przeczytać w ciągu jednego roku, jednego miesiąca, jednego tygodnia… są ludzie, którzy z początkiem nowego roku postanawiają sobie, że przeczytają jedną książkę tygodniowo, czyli 52 książki w roku, bo tyle rok ma tygodni.
A są takie osoby, które potrafią wziąć 50 książek… uwaga… na miesiąc! Nie zmyślam! Są to ludzie, którzy prawdopodobnie nie mają własnego życia, są mocno zaburzeni, nie śpią całymi nocami, albo wydaje im się, że nie śpią, to prawdopodobnie robi wielkie spustoszenie w ich umysłach. Sytuację pogarsza fakt, że ludzie ci w czynność czytania nie wkładają żadnego wysiłku, nie przewracają kartek, nie patrzą…
W bibliotekach można wypożyczyć 3, 5 książek miesięcznie. WYPOŻYCZYĆ!!! Czyli po jakimś czasie trzeba je zwyczajnie ODDAĆ! Za przetrzymanie książki jest kara finansowa.
Ale jest takie miejsce, gdzie łamane są wszelkie zasady i zdrowy rozsądek.
Na tym zakończę wpis. I tak chyba napisałam już zbyt wiele na ten temat.