Jak pisałam poprzednio, zdecydowałam się na wykonanie tego testu. Zapłaciłam za to, jak za zboże. Podczas, gdy na inne wyniki czekałam jeden dzień, na ten konkretny musiałam czekać 2 dni. A na koniec było najlepsze. Podczas, gdy inne wyniki umiałam zinterpretować, odczytać, jaka jest norma a jaki był mój wynik, tego konkretnego zapisu nie potrafiła zinterpretować nawet pielęgniarka. I tak na dobrą sprawę do końca nie wiem, co wyszło. Jednak obie z tą pielęgniarką wywnioskowałyśmy, że mam przeciwciała i mam ich dużo.

Już nie wiem, czy pisałam, że tydzień temu miałam kolejną telewizytę u mojej lekarki. Z radością pokazałam jej moje – wydawałoby się fantastyczne, bo niskie – wyniki poziomu cukru z glukometru. I tu nastąpiło rozczarowanie. Dowiedziałam się, że powinnam zgłosić swój glukometr, że jest popsuty.

Wkurzyłam się maksymalnie i dwa dni później poszłam do innej przychodni i za pieniądze w innym laboratorium powtórzyłam badania poziomu glukozy, zrobiłam jakieś inne, przy tej okazji także przeciwciała na wiadomego wirusa. Tego dnia przed wyjściem z domu oczywiście zmierzyłam także cukier glukometrem. Jakież było moje przerażenie, gdy się okazało, że wynik z glukometru i z krwi z żyły różniły się od siebie o 30 mgdl. Załamałam ręce, ale jeszcze nie poleciałam z tym do firmy, produkującej glukometry. Sprawdziłam płyn kontrolny dołączony do urządzenia – wybaczcie, ale teraz nie będę tłumaczyć, co to jest i do czego służy. Powiem tylko, że tego płynu są 3 rodzaje, różniące się kolorem i każdy z nich ma w sobie inny poziom glukozy. Prawidłowy poziom glukozy w płynie jest napisany na pudełku z paskami testowymi. Jeżeli glukometr pokazuje taki poziom, to znaczy, że działa poprawnie. Sprawdziłam. Działał poprawnie.

Zrobiłam więc następny krok, który zasugerowała mi pewna znajoma. Poszłam do sąsiadki i dwoma glukometrami zmierzyłyśmy poziom cukru z tej samej kropli krwi. Dziś się dowiedziałam, że to był głupi pomysł. Dobrze, że nie ujawniłam mojej rozmówczyni faktu, że mojej sąsiadki paski testowe były przeterminowane. Oczywiście poziom cukru znów się różnił, znów o jakieś 30, przy czym mój glukometr pokazywał tę niższą wartość.

Zdezorientowana zadzwoniłam dzisiaj na infolinię firmy Genexo.

Tak, tak, wymieniłam nazwę tej firmy, bo pochwała się należy!

Po drugiej stronie linii była pani z krwi i kości, nie jakaś tam plastikowa konsultantka, która powtarza coś bezmyślnie, jak katarynka, a na pytania nie zna odpowiedzi. To, co usłyszałam od tej pani, opiszę poniżej, bo może komuś ta wiedza się przyda.

Pani mi najpierw wytłumaczyła, jak należy prawidłowo zmierzyć poziom cukru w płynie kontrolnym. Tłumaczyła to mimo, że ją uświadomiłam, że nie widzę. Może jednak jest to do zrobienia.

Po potrząśnięciu buteleczką z płynem i odrzuceniu pierwszej kropli należy nakapać na czubek nakrętki, następnie trzymając pionowo, przytknąć do niego czubek paska, powinien zassać. Sugerowała mi też, żeby taki pomiar powtórzyć 2 razy, żeby się przekonać, że te pomiary mogą być różne.

Potem mi tłumaczyła, dlaczego poziom cukru w przychodni może wyjść wyższy niż w domu z glukometru. Trzeba wyjść, trzeba przejść, pojechać, mięśnie pracują, jest stres, cukier się podnosi, choć nic nie zjadłam.

I kolejna rzecz – osoba niewidoma nie wie, czy pasek całkowicie napełnił się krwią, jednak glukometr mimo to pobiera taką niepełną kroplę i mierzy z niej poziom cukru. Taki wynik może być zaniżony.

Kolejna rzecz – jak prawidłowo trzymać rękę do mierzenia cukru. Pani sugeruje, żeby dłoń położyć płasko grzbietem do dołu, ukłuć palec, następnie nie ruszając ręką przybliżyć do kropli czubek paska testowego, powinien taką kroplę pobrać. Kropla nie może być rozmazana, musi być – zapomniałam słowa, jakiego ta pani użyła – musi być mała, okrągła, wypukła, jakoś tak. Lekarka czy ktoś sugerował mi opuszczenie ręki w dół, żeby krew leciała.

Taka pozycja ręki jest dość trudna, hmm… Spróbuję.

Dowiedziałam się też, że dwie godziny po posiłku oznacza dwie godziny od rozpoczęcia jedzenia, a nie od zakończenia jedzenia i że mam zbyt niski poziom, żeby już brać leki, że wystarczyłyby preparaty naturalne.

Na koniec powiedziała mi, że chętnie by mnie zaprosiła do biura i wszystko pokazała, ale nie może, no bo wirus. Pani widać że kompetentna i lubiąca kontakt z ludźmi. Takiej rozmowy potrzebowałam.

Pisownia oryginalna.

„Powiedzmy, że jest dziecko. I powiedzmy, że jest matka. I ta matka bardzo nie chce, żeby dziecko na dworzu dostało wcirki od jakiegoś agresywnego dzieciaka. I ta matka w związku z tym ma kilka możliwości. Może nauczyć tego dzieciaka, jak sobie radzić z agresywnymi dzieciakami. Może wychodzić z tym dzieciakiem na dwór i go pilnować. A może dziecku zabronić wychodzić z domu. Jak dziecko nie będzie mogło wychodzić z domu, to na pewno nie dostanie na podwórku wcirków. Tylko, czy to jest dobre dla rozwoju tego dziecka?” (źródło: Krzysztof Ator Woźniak – kanał Wideoprezentacje) Linka do filmu nie wklejam, bo cały film trwa ponad godzinę i dotyczy… uwaga… konferencji prasowej premiera i ministra zdrowia z czwartku 25 marca  – uroczystości Zwiastowania Pańskiego – dotyczącej… obostrzeń obowiązujących od dziś, czyli 26 marca 2021. Swoją drogą, to rok temu obostrzenia ogłoszono dzień przed uroczystością Zwiastowania Pańskiego. Zbieg okoliczności?

– Dzień dobry pani! Jestem niezadowolona z państwa obsługi! Wysłałam syna po książki i państwo dali mi nie te, co chciałam.

– Proszę pani, kto inny miał wtedy dyżur. Mnie tam nie było.

– Nie obchodzi mnie, kto miał wtedy dyżur! Dostałam nie to co chciałam. Dałam synowi całą listę, a gdy otworzyłam torbę, okazało się, że mam całkiem co innego.

– No nie wiem… Może pani syn tę listę zgubił, albo źle odczytał…

– Nie! To jest państwa wina! Ja chciałam książki w czerwonych okładkach! Specjalnie wybierałam w internecie i patrzyłam na okładki. Miały być czerwone, a są w innych kolorach! Ja sobie nie życzę popełniania takich błędów!

– Bardzo panią przepraszam. To się więcej nie powtórzy…

– A w ogóle, to wysłałam syna po książki ze stulitrowym plecakiem, a dostałam tylko 5 książek! Dlaczego! Nie po to kupiłam taki wielki plecak, żeby dostać tak mało! To jest niedopuszczalne!

– Bo obowiązuje limit. Może pani dostać tylko 5 książek jednorazowo.

– Jak tak będziecie mi dawać, to dół plecaka się zużyje, a góra plecaka będzie nietknięta! …

Część tej historii jest prawdziwa, część zmyślona.

I tyle w temacie.

Za tydzień miałam iść do fryzjerki na farbę. Tak, pytałam, nie mają już wolnych terminów. No chyba, że rano.

Rok temu takie obostrzenie byłam w stanie zrozumieć. Pamiętam, jak koleżanka tłumaczyła mi, że dla ludzi ten wirus jest tak nieznany, że nie umiemy z nim walczyć, nie mamy odporności, nie umiemy wytworzyć przeciwciał, a wirus jest taaaki straszny, powietrze jęst nim przesycone… Teraz już wiadomo, że to nie jest do końca prawda. Są jakieś leki, których ci, którym na tym zalęży, nie chcą tego przyjąć do wiadomości, siedzenie w domu i panika przyczyniają się do osłabienia odporności.

Jeśli fryzjerka chce pracować, jest ozdrowieńcem, albo się nie boi, jeśli klient jest ozdrowieńcem albo jest po dwóch dawkach, to dlaczego mają być karani za te 20000 ludzi leżących w szpitalach.

A no właśnie… 20000… Codziennie o dodatnim wyniku dowiaduje się ostatnio ponad 20000. Codziennie! To gdzie jest reszta? Może chorują tak jak ja chorowałam? A ilu nie wie, że ma to coś?

Podejrzewam, że salony fryzjerskie i kosmetyczne to zamykają po to, żeby ludzi zniechęcić do wychodzenia z domów, do pokazywania się publicznie, zwłaszcza w kościelę, żeby zwłaszcza kobiety wstydziły się pokazać w kościele z siwymi odrostami.

W okolicy mojego miejsca pracy dwie budowy hulają, aż miło! Czemu tego nikt nie zabroni, skoro ten wirus jest taki straszny? Czemu nie zamkną fabryk, przedsiębiorstw produkcyjnych, hurtowni, miejsc ciężkiej, fizycznej pracy, wykonywanej przez wiele osób jednocześnie? Czemu uwzięli się na miejsca, w których można zachowywać odstępy? Czemu uwzięli się na kulturę i rodzime biznesy? Czemu uwzięli się na konkretne branże i gadają o nich w kółko? Czemu dzieci się nie uczą?

I czemu nie zamknięto kościołów? Żeby wywołać wojnę domową pomiędzy wierzącymi i agresywnymi niewierzącymi?

To jest dla mnie wielki czas próby. Chociaż się nie boję i prawdopodobnie przechorowałam, zaczynam skłaniać się ku temu, żeby liturgie były jedynie transmitowane, żeby w kościele byli tylko księża i służba liturgiczna. Żeby te agresywne trolle się odczepiły od chodzących do kościoła. Mam już tego dość!

Wrócę do tematu mojej domniemanej cukrzycy.

Otóż przez ostatnie 3 tygodnie skrzętnie mierzyłam cukier codziennie na czczo, a także wyrywkowo dwie godziny po różnych posiłkach. Dziś nadszedł czas czytania wyników w ramach teleporady. Pani doktor cierpliwie słuchała, kiedy wyczytywałam różne liczby, następnie pytała, gdzie kupiłam glukometr i czy mogę go reklamować, bo może trzeba coś przełączyć, przestawić. No bo to niemożliwe, żeby wyniki laboratoryjne znacznie odbiegały od wyników z glukometra, więc na pewno jest zepsuty i trzeba go wymienić.

Powiem tak:

Mam wrażenie, że w tym glukometrze siedzi taka maszyna losująca i losuje różne liczby. Na jaką wypadnie, to bęc. Jednak nadal uważam, że oni do tych probówek sypią cukier i zdania nie zmienię.

Z wrażenie po tej telewizycie aż najadłam się samych niedozwolonych rzeczy i gdy za godzinę zmierzę cukier, jego poziom będzie jak dla pani lekarki zadowalająco wysoki. 🙂

Opiszę Wam taką dziwną sytuację.

Stałam na przystanku czekając na autobus. Obok stała para – mężczyzna i kobieta. Przez cały czas o czymś rozmawiali. Głównie on mówił, ona czasem coś przytakiwała. Zwykła rozmowa zwykłych ludzi. Po jego zapewnieniach, że będą w dalszym kontakcie i wylewnych pożegnaniach zorientowałam się, że zaraz przyjedzie autobus i kobieta do niego wsiądzie. Kiedy autobus podjechał, zorientowałam się po wydawanych przez mężczyznę komendach typu ” teraz idź prosto” i „wbijaj” zorientowałam się, że kobieta jest niewidoma.

I nie opisałabym tej sceny, gdyby nie jeden drobny szczegół. Stałam na wysokości tych samych drzwi, byłam bliżej, niż ta kobieta. Jednak zawahałam się, bo nie miałam pewności, jaki numer podjechał. I ten mężczyzna zamiast powiedzieć, jaki autobus przyjechał, wydawał kobiecie mniej więcej takie komendy: „no, wbijaj. A nie. Czekaj.” Kiedy go zapytałam o numer autobusu, w tonie jego głosu, gdy mi odpowiadał, poczułam zniecierpliwienie, wręcz zniesmaczenie, że musi się do mnie odzywać. Człowiek towarzyszący przed chwilą innej osobie niewidomej!

Coś mi zazgrzytało mentalnie. Wydaje mi się, że mam takich znajomych, którzy, gdyby będąc ze mną zauważyliby inną osobę niewidomą stojącą samotnie na przystanku, podeszliby i zapytali, czy czeka na autobus i na jaki.

A może za dużo wymagam od ludzi.

Od czasu do czasu obserwuję takie zjawisko: ktoś chcąc mi pomóc i ostrzegając mnie przed zagrożeniem, powtarza swoje ostrzeżenie dwa razy. Zdarzyło mi się to także wczoraj pod kościołem. Cytaty, jak w tytule wpisu. A czasami jest jeszcze „czerwone czerwone”.

Z czego to się bierze?

Myślę, że ze standardowego „uwaga uwaga”.

„Zakład pracy”?

22 marca 2021

Jak słyszę, że połowa zakażeń jest w „zakładach pracy”, to mnie zęby bolą! „Zakład pracy”, to takie komunistyczne wyrażenie. Uważam, że obecnie nie powinno się tak mówić o firmach, przedsiębiorstwach i innych miejscach, w których ludzie pracują.

A swoją drogą, to minister zdrowia bzdury gada! Każe pracodawcom organizować pracę zdalną, bo połowa zakażeń jest w „zakładach pracy”. A nie pomyślał tym swoim mózgiem, że te „zakłady pracy” zatrudniają ludzi do takich prac, których zdalnie wykonać się nie da?

Raczej powinien sugerować, żeby pracodawcy pilnowali, żeby chorzy ludzie nie chodzili do pracy, bo obawiam się, że tak nie jest.

A ja pracuję teraz hybrydowo i k**wa! nie dam się już zamknąć!

Miałam teraz okropny sen.

Śniła mi się niedzielna Msza Święta, na której miałam śpiewać. Tym razem psalm miałam napisany na pliku małych karteczek.

Z jakiegoś powodu miałam śpiewać po Wierzę w jednego Boga. Siedziałam gdzieś w środku kościoła. Gdy się skończyło kazanie i ludzie zaczęli odmawiać Wierzę, przedzierałam się przez stojący tłum. Towarzyszyła mi Śpiąca. Ale nie szłyśmy normalnie. Najpierw środkiem kościoła szłyśmy do tyłu, żeby następnie przejść na prawą stronę i iść do przodu. Kościół był bardzo długi – dłuższy, niż jest w rzeczywistości. Szłyśmy i szłyśmy… myślałam, że nie zdążę dojść. Jakimś cudem zdążyłyśmy. Śpiąca pokazała mi, gdzie jest poręcz na schodach i poszła. Ja weszłam na ambonę, stanęłam i czekam. Trwa to długą chwilę. Proboszcz odprawiający Mszę zaczyna żartować.

No! Śpiewaj Danka! yyyyyy – falsetem śpiewa jakiś dźwięk, ja zaczynam się z nim droczyć.

W międzyczasie się orientuję, że nie wiem, co jest napisane na pierwszej fiszce. Część kropek jest pozacierana. Udaje mi się odczytać i zaśpiewać:

„Ann.

… gdyby…”

Po chwili orientuję się, że właściwy refren – przynajmniej mi się wydaje, że właściwy – jest poniżej. Zaczynam śpiewać. Śpiewam na melodię Zwycięzca śmierci. Organista próbuje trafić w tonację, powtarza refren, po czym nagle w sekundę znajduje się koło mnie i krzyczy:

Co Ty tam śpiewasz! Co Ty tam sobie napisałaś! Że gdyby dzisiaj przypadało św Anny, to refren byłby taki!

I w tym momencie się obudziłam czując ulgę, że to był tylko sen.

Btw, we wtorek podczas trzeciego dnia naszych rekolekcji faktycznie śpiewałam z kartki, na której prawa połowa pierwszej strony była mocno pozacierana. Drukarka odmówiła posłuszeństwa.