Szopka dla niewidomych?

31 stycznia 2015

Dostałam dzisiaj sms od kolegi. Pozdrawiał z Wrocławia. Napisał, że oglądał specjalną szopkę dla niewidomych.
Strasznie mnie to rozbawiło. Zapytałam go, co w tej szopce jest takiego, że jest specjalnie dla niewidomych. „Czy ta szopka gada brajlem?” 😉
Kolega odesłał mnie do internetu podając kilka informacji ułatwiających znalezienie czegoś na ten temat.
No i przeczytałam, że…
„Szopka powstała z myślą o głuchoniemych, którzy nie mogą usłyszeć piękna kolęd i przeżywać tego magicznego czasu pieśnią.”
Więcej o szopce można poczytać tu

Pani Jadzia z przedszkola

30 stycznia 2015

Dzisiaj byłam w Laskach z koleżanką, która jeździ tam do swojej bardzo chorej babci. Przejechałam się z nią tym bardziej, że jakiejś pani leżącej również w tzw szpitaliku zepsuł się Czytak. Jak się później okazało, nie zepsuł się, tylko się zawiesił, ale ja nie o tym.
Kiedy tak siedziałyśmy u tej babci, w pewnym momencie weszła do nas kobieta. Ani ja nie rozpoznałam jej, ani ona mnie. Dopiero koleżanka musiała nas sobie na nowo przedstawić. Tą osobą była pani Jadzia z przedszkola – jedna z milszych osób, które tam były. Prowadziła z nami zajęcia od śniadania do obiadu. Potem przeniosła się do szkoły a potem… …gdzieś zniknęła. Mówili, że teraz inaczej się nazywa… …mówili, że ma dziecko… Kiedyś spotkałam ją, jak byłam już w liceum. Dzisiaj zobaczyłam ją po wielu latach i zmartwiłam się.
Źle się z nią życie obeszło. Oszczędzę szczegółów. Też przyszła tu do kogoś bliskiego…
Jest smutna. Kiedy koleżanka mówiła, że w tym roku musi dużo się wykosztować, bo czyjaś komunia, bo czyjś ślub i coś tam jeszcze, w pani Jadzi coś pękło. Szczegółów oszczędzę. Smutne to było. Jedyną radość jaką ma, to wieści od dawnych swoich przedszkolaków, jeśli się im powiodło. Takie odniosłam wrażenie. Jestem w szoku i jest mi smutno.

Był sobie raz pewien chłopiec, który bardzo chciał nauczyć się pływać. Pewnie spytacie, dlaczego.
Otóż wcale nie dlatego, że kochał wodę, ani nie dlatego, że chciał zostać pływakiem.
Chłopiec ten był gruby i brzydki. Nikt go nie lubił, wszyscy w szkole naśmiewali się z niego, ojciec i matka w domu też mu mówili – jak będziesz taki gruby i brzydki, to żadna dziewczyna Ciebie nie zechce, nikt Ciebie nie przyjmie do pracy, będziesz biedny, samotny i bardzo chory, utracisz szybko władzę w nogach i nikt się Tobą nie zajmie, bo jesteś gruby i brzydki.
Nasz chłopiec usłyszał gdzieś, że jak nauczy się pływać, to zmieni się w przystojnego i odważnego człowieka. Był tylko jeden problem. On bał się wody.
Kiedyś znalazł w internecie ogłoszenie. Instruktor pływania. Nauczy pływać każdego. Nawet największego tchórza zamieni w świetnego pływaka. Pływanie, to samo zdrowie i dzięki pływaniu zmieni się całe życie ucznia.
Nasz bohater tej przypowieści umówił się z instruktorem na basenie.
Instruktor kazał mu wskoczyć do wody, położyć się na plecy i machać nogami. Sam stał na brzegu basenu i tylko instruował go głośnym krzykiem.
W pewnym momencie nasz chłopiec zmęczył się. Chciał wstać, ale wtedy okazało się, że nie ma gruntu pod nogami. Przestraszył się i zaczął tonąć a było tam ze 2 metry głębokości. Krzyczał – RATUNKU! POMOCY! TOPIĘ SIĘ! – Liczył na to, że instruktor wskoczy do wody i wyciągnie go.
Niestety ten tylko stał na brzegu i krzyczał.
– A co to za postawa! Jakbyś wzywał litości! Jak byłem w Twoim wieku, też bałem się wody! Też trener wrzucił mnie ze słupka na głęboką wodę i się nauczyłem, to Ty też możesz!
I dalej krzykiem podawał mu instrukcje, co ma robić.
Ale chłopiec nie słyszał go. Woda zalała mu uszy, zachłysnął się już kilka razy, już nie było widać jego głowy pod wodą. Już całe życie przelatywało chłopcu przed oczami.
Jednak całą tę scenę widziała sąsiadka jego rodziców i wraz z innym przypadkowym świadkiem tego zdarzenia wyciągnęli chłopca z wody.
Gdy już przyjechało pogotowie i przyszła matka, zrobiła instruktorowi karczemną awanturę.
– Jak Pan mógł narazić mojego syna na śmierć! – krzyczała. – Jest Pan przecież ratownikiem. Czy tak postępuje ratownik?
– Ależ ja nie jestem ratownikiem! Ja jestem trenerem pływaków i pracuję tylko z tymi, którzy chcą ze mną pracować. Ja go będę uczył, jak przestanie się bać wody. To jego wina, że się topił, nie moja!

Ten chłopiec już nigdy nie wejdzie do wody. Potrzebna mu teraz będzie długa terapia. Będzie musiał znaleźć jakiś inny sposób na to, by stać się atrakcyjnym mężczyzną.

W pewnym mieście, całkiem niedaleko stąd, była sobie dziwna cukiernia. Postanowiłam ją odwiedzić osobiście, bo to, co o niej słyszałam, nie mieściło mi się w głowie.
Poszłam tam i zamówiłam ciastko. Gdy je otrzymałam, okazało się, że nie ma normalnego kształtu. Może miało, ale ktoś wykroił z niego kawałek i wyglądało ono, jak koło z wyciętą ćwiartką.
Gdy je zjadłam, zagadnęłam kelnera, dlaczego to ciastko tak wygląda.
– Bo my z każdego ciastka wycinamy jego jedną czwartą.
– Dlaczego?
– Bo musimy.
– Ale dlaczego?
– Bo takie są przepisy.
– Jakie przepisy?
– Jedną czwartą z każdego ciastka musimy oddawać Wielkiemu Ciastkarzowi. Wszyscy tak robią. I ci, którzy sami na miejscu pieką ciastka i je sprzedają i my też.
– To wy tu nie robicie tych ciastek na miejscu?
– Nie. My te ciastka dostajemy od Wielkiego Ciastkarza i z każdego musimy oddawać mu z powrotem jedną czwartą.
– A skąd Wielki Ciastkarz ma te ciastka, które wam daje?
– Od tych cukierników, którzy sami pieką swoje ciastka, sprzedają je i oddają mu z każdego z nich jedną czwartą. Wielki Ciastkarz bierze te kawałki, kruszy, miesza, formuje ciastka, piecze i daje je nam, żebyśmy je rozdawali i znów z każdego oddawali mu jedną czwartą. Mówią na mieście, że przy tej pracy i Wielki Ciastkarz i jego czeladnicy nieźle się zawsze nachapią.
– To właściwie dlaczego Wielki Ciastkarz nie mógłby wam dawać o jedną czwartą mniejszych ciastek?
– Ha ha ha! Ale głupia jesteś! Gdyby tak było, to jego czeladnicy mieliby mniej roboty, może niektórych musiałby zwolnić a wtedy my musielibyśmy takim bezrobotnym czeladnikom dawać te ciastka za darmo.
– to czym zajmuje się tutaj cukiernik?
– No jak to czym? Wykrajaniem ćwiartki z każdego ciastka. A dzięki temu jeszcze jedna osoba ma pracę – Wielki Pakowacz. Jego praca polega na pakowaniu tych wykrojonych ćwiartek. A jeszcze do tego pracę ma kurier, który te paczki zawozi do Wielkiego Ciastkarza.

Wyszłam z tej cukierni skołowana i do dziś nie mam pewności, czy byłam tam naprawdę, czy mi się to tylko przyśniło.

Nowy wodomierz

26 stycznia 2015

Rano miałam nalot hydraulików. Wymiana wodomierzy w całym domu. Teraz będą takie super ekstra, że nie trzeba będzie wchodzić do mieszkania, żeby odczytać pobór wody. Panowie przyszli, wywalili mi drzwiczki do licznika i kawałek płytki, bo ktoś coś zrobił nie tak i owszem, dało się odczytać liczniki, ale nie było dostępu do wodomierza. No i teraz zostałam z ziejącą dziurą i wystającymi z niej rurami. I taki wodomierz będzie tracił licencję i trzeba będzie wymieniać go co 5 lat! Moim zdaniem zwykłe napędzanie konsumpcji, nic więcej.
A przy okazji tej wymiany dowiedziałam się, że mój były sąsiad P leży w szpitalu.

Właśnie oglądam Puls Polski w TVP Info a w nim reportaż o małym 18miesięcznym Jasiu, który ma siatkówczaka. Rodzice nie zgadzają się na usunięcie oka dziecka. Obawiają się też, że siatkówczak zaatakuje drugie oko. Matka dziecka płacze do kamery, babcia dziecka płacze do kamery. Ojciec mówi „jak Jaś straci wzrok, to nie będzie miał dzieciństwa”. Matka płacze „nie chcę, żeby dziecko zostało ślepe”.
Wstyd! Na paznokciach bym takich rozniosła!

„Nic się nie stało”?

25 stycznia 2015

Prawicowe media i Kościół jakoś źle interpretują tę znaną przyśpiewkę kibiców.
„Nic się nie stało! Polacy, nic się nie stało!” kibice śpiewają, kiedy polska dróżyna piłkarska albo polski zawodnik czegoś nie wygra. Dobrze, że śpiewają akurat to, a nie np obrzucają wyzwiskami, błotem czy czym tam. Oni śpiewają, że to nic, że przegrałeś/przegraliście, my i tak będziemy dalej was kochać i wam kibicować.
A tym czasem w prawicowych gazetach ta przyśpiewka kibiców jest interpretowana, jak akceptacja wszelkiego zła, które ma miejsce w Polsce, albo jak dzisiaj ksiądz na kazaniu powiedział:
„Można zabijać, kraść, grzeszyć, Polacy nic się nie stało”.

Będzie to opowieść o tym, że ta sama informacja dla jednej osoby może być smutna a dla drugiej bardzo wesoła.
Już trzecią niedzielę z rzędu spotykam znienawidzoną kościelną znajomą, panią JP.
Za każdym razem, gdy wracałyśmy z kościoła, opowiadała mi o swoim beznadziejnym bracie, o bolących kolanach i o tym, co w sobotę i w niedzielę robi na obiad. Oczywiście o to samo pyta mnie i oburza się, że ja nie jem zupy, że nie jem kartofli i że w ogóle mało jem. Jak usłyszałam dwa tygodnie temu, że ona sobie już na obiad siedem kartofelków obrała, to się przeraziłam.
No więc wchodzę dzisiaj do kościoła a ona już tam stoi i słychać ją na cały kościół. Podchodzi do mojego miejsca i ze smutkiem mówi – Danuniu, córeńko, nie wrócę dzisiaj z Panią do domu, bo jadę na Powązki.
Biedna pani JP, myślała, że wielce zasmuci mnie tą nowiną. Wręcz przeciwnie! Ucieszyłam się, że nie będę musiała znosić jej towarzystwa. Właściwie nie rozumiem, dlaczego nie potrafię się od niej uwolnić.

Ostatnio na przypowieści mi się zebrało. Trochę mi ich chodzi po głowie. Źródełko inspiracji ostatnio bije gwałtownie.
Dzisiaj opowiem Wam, drodzy Czytelnicy, o pewnej kobiecie, która mieszkała w bloku, w mieszkaniu z nietypowym oknem.
Otóż była sobie dawno dawno temu, za siedmioma… …itd, pewna nieszczęśliwa kobieta, której nikt nie lubił. Żyła sobie w bloku, w mieszkaniu np na drugim piętrze. Mieszkanie to było tak małe, że posiadało tylko jedno okno. Okno to było nietypowe, gdyż posiadało ono klamki od zewnątrz. Ktoś tak sobie wymyślił. Mieszkała w nim wcześniej jej prababka, babka, matka no i ona, więc innych okien nie znała. W szkole coś słyszała o oknach z klamką umieszczaną od wewnątrz, które można otwierać, ale skoro ani prababka, ani babka, ani matka takiej klamki nie umieściły, to pewnie się nie dało.
Kobiety tej nikt nie lubił w całym bloku i w ogóle na całym osiedlu. Zaczepiali ją ludzie na ulicy, w osiedlowym sklepie, na podwórku, na klatce schodowej i mówili – Otwórz wreszcie to okno w swoim mieszkaniu,bo masz tam śmieci, syf i smród! – Pouczali ją, jak ważne jest wietrzenie mieszkania, radzili, co zrobić, żeby okno miało klamki od środka. Kobieta słuchała i smutno kiwała głową. Wiedziała, że wszystkie pomysły sąsiedzkie są trudne do realizacji. Kobiety nie stać było na wymianę okna na takie, które miałoby klamki od środka. Kiedyś nawet dostała z darów takie okno, ale nikt nie chciał przyjść i go wymienić. Nawet gdy proponowała pieniądze, jedna osoba powiedziała jej – kobieto, ja nie chcę od Ciebie pieniędzy. Jak będę mieć czas, to przyjdę i zrobię to – a po paru tygodniach nasza bohaterka od kogoś innego dowiedziała się, że ten człowiek wyprowadził się na drugi koniec miasta nie zostawiając do siebie żadnych namiarów.
Zdarzało się, że ktoś raz na rok postawił pod jej oknem drabinę, wszedł na nią i otworzył jej okno na 5 minut. Otwierał, mówił – ale tu syf! – po pięciu minutach zamykał i więcej się nie pojawiał. Był czas, że kobieta zgodziła się na interwencje miejskich urzędników. Ktoś przysłany przez miejską straż przychodził regularnie raz w tygodniu i za niewielką opłatą wchodził na drabinę i na godzinę otwierał okno. Niektórzy strażnicy robili to chętnie, inni mówili, że im się nie chce, że mają dzisiaj zły dzień, albo że już wykonali dzisiaj tyle prac na wysokościach, że na kolejną nie mają już ochoty. Kobieta co miesiąc musiała ponawiać swoją prośbę o przychodzenie do niej. Pewnego miesiąca, mimo jej zgłoszenia, które regulaminowo musiała podać do dnia 15 miesiąca poprzedniego, nie pojawił się u niej już nikt bez podania przyczyny. Pewnie mieli wiele innych interwencji w całym mieście.
A tym czasem różni ludzie podchodzili do jej drzwi, stawali pod oknem rzucając kamieniami, pisali maile, smsy, a wszyscy mówili lub pisali to samo: Otwórz wreszcie to okno w swoim mieszkaniu,bo masz tam śmieci, syf i smród!
Koniec tej historii był taki, że kobieta ze strachu przed ludźmi i zniechęcenia wyłączyła telefon, komputer, przestała wychodzić z domu, zwinęła się w kłębek i zasnęła na wieki. A że z jej mieszkania i tak wydobywał się smród, więc dla sąsiadów nie stanowiło to różnicy. I tak jej ciało leży tam po dziś dzień i pewnie tak leżeć będzie.

To nie będzie opis kolejnego koszmarnego snu. To się zdarzyło naprawdę. Dzisiaj wieczorem, gdy wracałam z pracy z drugiej zmiany.
Półtora miesiąca temu pisałam o pewnej pani tramwajarce.
Otóż kontakt z tą panią w moim przypadku zaowocował – jak to się ktoś wyraził – „nieplanowanym przypływem gotówki” – a przy okazji liźnięciem różnego rodzaju ciekawej wiedzy. Bardzo mi się takie coś podobało, tylko pracy miałam potwornie dużo.
Ta pani jest taka trochę – mówiąc oględnie – z innej bajki. Ktoś po mojej opowieści o niej określił ją jako „kobieta-bluszcz”. I chcę się jej pozbyć i jednocześnie nie chcę.
No i wyobraźcie sobie, jest około 18.30, stoję sobie na przystanku Muranowska, kierunek Marymont Potok, podjeżdża mój tramwaj, otwierają się drzwi i… z czeluści kabiny, zza steru tramwaju odzywa się ona!
Zostałam natychmiast wciągnięta do jej kabiny.
Przejechałam w tej kabinie jeden przystanek i był to najbardziej traumatyczny przystanek w moim życiu a jednocześnie najbardziej zabawny. Było mi tam ciasno i niewygodnie. Nie było się czego złapać a tramwaj jak to tramwaj, szarpał przy ruszaniu i hamowaniu. Bałam się, że albo stamtąd wypadnę na ulicę, albo polecę na nos prosto na tę jej kierownicę czy co ona tam przed sobą ma. Czułam się, jak w kabinie ruskiego ciągnika, tylko z tą różnicą, że tam siedziałam na skrzyni a tutaj stałam. A ją to bawiło! Mnie jednocześnie bawiło to i przerażało a ona przez cały ten czas nawijała, gadała i nie mogła zrozumieć, czego się tak boję. Gdybym była świadkiem takiej sceny motorniczego z innym pasażerem, byłabym oburzona i na pewno bym taką scenę tu opisała. Dodam jeszcze, że parę razy rozmawiałam już z nią w przeszłości przez telefon podczas, gdy ona prowadziła tramwaj. W tle słyszałam, jak on jedzie, jak się otwierają i zamykają drzwi a jej nic to nie robiło. Też nie chciałabym jechać z takim kierowcą czy motorniczym, który sobie gada przez komórkę podczas jazdy.
No więc stałam w tej kabinie i jednocześnie śmiałam się z całej tej sytuacji i bałam się. W trakcie tej jazdy pani tramwajarka kazała mi dla lepszego utrzymania równowagi stanąć jedną nogą na niższym stopniu. Po przejechaniu jednego przystanku wypuściła mnie stamtąd drzwiami prowadzącymi z kabiny motorniczego do właściwego tramwaju, posadziła na siedzeniu i jechała dalej. Gdy wysiadłam, jeszcze wymieniłam z nią jakieś pożegnania a potem stało się coś dziwnego. Byłam w takim szoku, że nie wiem, jak znalazłam się po drugiej stronie ul Mickiewicza myśląc, że przez pomyłkę wysiadłam przystanek wcześniej i przeszłam przez Pl Inwalidów. A w sumie, to tak naprawdę nie wiem, gdzie wysiadłam i jak długo szłam, aż doszłam do ulicy, gdzie jest kościół Stanisława Kostki. Potem musiałam się wracać.
Jak tak teraz o tym piszę, to cały czas nie mogę ochłonąć i nie mam pewności, czy to zdarzyło się naprawdę, bo takie rzeczy, to zwykle miewałam tylko w snach.
I nie pytam – Boże, dlaczego mi stawiasz na drodze takich wariatów – bo doskonale wiem, dlaczego.
Bo swój do swego lgnie.