Przypadek nr 1.
Już tu niedawno pisałam, kto najchętniej chce pomagać niewidomym. Mamy taką czytelniczkę, moim zdaniem rozchwianą emocjonalnie, która ze względów formalnych nie może korzystać z książek nagrywanych specjalnie dla niewidomych. Kiedyś jej dyslektyczny syn z takich książek korzystał, bo były inne regulacje, no i ta pani sobie szczególnie zapamiętała jedną z książek, którą koniecznie chce wypożyczyć, choć nie może.
Jeszcze przed wakacjami miałam telefon od siostry z Kącika. Zapytała mnie, czy mówi mi coś nazwisko… tu padło nazwisko tej pani. Ta pani twierdziła, że to ja skierowałam ją do siostry, żeby została tam wolontariuszką. Nie przypominam sobie, żebym coś takiego jej zaproponowała, ale skoro tak… Siostra miała o tej pani zdanie podobne do mojego. Prosiła, żebym delikatnie zasugerowała jej, że ma się nie pojawiać, bo jej nie potrzebujemy. Zrobiłam to… zbyt mało delikatnie, ale pani jest nadal uparta. Wciąż chce być wolontariuszką.
A wiecie dlaczego?
Bo liczy na to, że jak się niewidomym przysłuży, to osiągnie to co chce, czyli wypożyczymy jej w końcu tę upragnioną przez nią książkę mówioną.
Przypadek nr 2.
Parę dni temu kręciła się po budynku na konwiktorskiej taka… menda. Patologia i depresja, a prywatnie córka człowieka, u którego wiele lat temu wynajmowałam pokój i który już nie żyje. Pani kręciła się po budynku i żebrała pieniądze na leki dla swojego chorego syna. Pani ta powoływała się na fakt, że czasami jedną z naszych koleżanek z pracy przeprowadza przez ulicę, bo mieszka niedaleko niej i często ją widuje.
Przypadek nr 3.
Jakiś czas temu pisałam o pewnej osobie zapoznanej w kościele. Osoba ta próbowała zasypać mnie prezentami i obietnicami pomocy w zakupach, przyznawała się do znajomości z innymi osobami niewidomymi oraz siostrami z Piwnej. Ktoś mi się niedawno wygadał, bo myślał, że wiem, że ta osoba parę lat temu leczyła się na… chorobę psychiczną, która – o ile wiem – nie jest uleczalna.
Przypadek nr 4.
Jedna z koleżanek – nie akceptuję w niej wielu rzeczy, ale nie mogę się teraz na nią obrazić, bo bardzo chce ofiarowywać mi swój czas wolny no i kto pojedzie ze mną na rezonans, odnajdzie się w labiryncie szpitalnych korytarzy, wypełni papiery i odwiezie, bo ponoć po rezonansie z kontrastem mogę źle się czuć i nie powinnam być sama.
Im bardziej ktoś jest zależny od innych, tym częściej jest skazany na ludzi, którzy mogą mu pomóc nieumiejętnie, zranić zadając głupie pytania, skrzywdzić i wykorzystać.

Kto korzysta z Serwisu Wypożyczeń on-line, ten wie, jaki formularz trzeba na początku wypełnić. Są tam m.in. rubryki „ulica/miejscowość” i „miasto”. Jeśli ktoś mieszka na wsi a poczta jest w jakiejś większej miejscowości, to w rubrykę „miasto” powinien wpisać miejscowość, gdzie jest poczta.
Na moim popołudniowym dyżurze dzwoni czytelnik.
– Proszę pani, bo ja tu zakładam konto w serwisie i mi wyrzuca błąd, że nie wpisałem miasta. A co ja mam wpisać, skoro ja w mieście nie mieszkam?

Już wiem, kiedy będę miała kolejny rezonans magnetyczny. Całkiem niedługo, bo za 2 tygodnie. Ale pierwsze pytanie, jakie osoba dzwoniąca mi zadała, brzmiało:
– Pani ma książeczkę inwalidzką pierwszego stopnia?
Jak widać, ustawa działa, nawet w przypadku diagnostyki.

Tym razem, to nie ja obraziłam się na kogoś, ale ktoś na mnie.
Typowa scena na przystanku autobusowym. Natrętna kobieta chce się dowiedzieć, na jaki autobus czekam, dlaczego jadę tym autobusem, czy ja tam mieszkam, czy pracuję… Ignoruję te pytania. Przy tej pani nie można nawet westchnąć, o kaszlnięciu nie wspomnę, bo zaraz jest uwaga na temat, że trzeba ubrać się cieplej.
Podjeżdża autobus 518. Nie chcę nim jechać. Pani zaczyna mi szczegółowo tłumaczyć, jak ten autobus jedzie.
W końcu nie wytrzymuję.
– Tak, wiem, jak ten autobus jedzie. Nie, nie chcę jechać na Zajączka. Ani na Plac Trzech Krzyży. Nie, nie potrzebuję tłumaczenia.
– Aha. Jak nie, to niech pani teraz sama sobie radzi.
I natrętna kobieta natychmiast wstaje z ławki i odchodzi.

Jest deszczowy poranek, śpieszę się, idę chodnikiem z rozłożoną parasolką, laską i reklamówką. Zaczepia mnie kobieta i zadaje to właśnie pytanie.
– Poradzi pani sobie?
– No, skoro pani ode mnie oczekuje, żebym sobie poradziła, to sobie poradzę.

Okres wakacyjny się kończy. Wszystko wróci na stare tory. W pracy zaczną przychodzić trudni klienci do obsłużenia, zaczną się próby parafialnego chórku.
Przeraża mnie i jedno, i drugie.
W pracy na naszą sekcję padł taki pomór, że przez najbliższy miesiąc, jeśli nie dłużej, będę się czuć, jakby nadal był dyżur wakacyjny. A na myśl o spotkaniu się z tymi bździągwami z chórku coś mi się robi. Najchętniej, to bym po prostu więcej tam nie przyszła. Nie polubiłam ich przez cały poprzedni rok, to już ich nie polubię. Albo przestanę być miła i zacznę głośno mówić, co myślę o nich naprawdę, albo po prostu moja noga więcej tam nie postanie. Mam już dość tych śpiących królewien, trzepaków, wyniosłych niedoszłych artystek i jadowitych żmij. Nie mam ochoty ani uczyć się z nimi i wspólnie śpiewać pieśni, ani spędzać z nimi wolnego czasu.

Zacznę może całkiem od czapy.
Prezes pewnej fundacji na łamach listy dyskusyjnej dla niewidomych zapowiedział, że będzie walczył o wolny wybór, z kim niewidomi mogą się spotykać. Tym czasem żadna fundacja tu nie pomoże. Najczęściej do niewidomych lgną ludzie, którzy mimo dobrego wzroku są wybrakowani w inny sposób. Opiekunami niewidomych i osobami, które chcą im pomagać są często ludzie, którzy zupełnie się do tego nie nadają. Są niepozbierani, mało bystrzy, niedowartościowani, zakompleksieni, mają problemy ze zorientowaniem się w terenie oraz popełniają inne gafy, za które osoba niewidoma musi się wstydzić, albo chcą zawładnąć życiem osób niewidomych, mówią im, co takie osoby mają robić, czego nie robić, jak mają żyć, takie osoby niedomagają fizycznie lub mają choroby psychiczne. Także na ulicy często zaczepiają niewidomych różnego autoramentu dziwni ludzie od pijaków i złodziei po osoby chore psychicznie albo po prostu dziwne.
I takie coś przydarzyło mi się kilka dni temu, gdy wracałam z pracy.
Szłam na przystanek tramwajowy, żeby wrócić do domu, a ta kobieta koniecznie chciała przeprowadzić mnie przez ulicę. Zapytała – czy przeprowadzić panią przez ulicę, bo ja mam problemy.
Nie reagowałam na zaczepkę. Już czułam, że to ktoś z gatunku dziwnych ludzi. Poszłam na przystanek, ona za mną.
– Proszę pani, bo ja choruję. Mam jaskrę i niedługo będę chodzić tak jak pani.
Ja nic.
– Proszę pani, czy pani chce przejść przez ulicę?
Ja nic.
– Czy pani czeka na tramwaj?
O ile pamiętam, kiwnęłam głową, że tak.
– To ja zaprowadzę panią na przystanek.
Ja nic. W końcu stałam na przystanku, ale nie pod wiatą, bo ta jest z tyłu.
Kobieta dalej próbuje mnie zaczepiać. Odwracam się od niej, oddalam się, ona nie daje za wygraną.
Wyciągam telefon, zaczynam pisać sms do koleżanki.
Kobieta widząc telefon zapytała – Czy pani ma inhalator?
I tego już było za wiele.
– Czy pani może zostawić mnie w spokoju?!
Pani się więcej nie odezwała, tym bardziej, że właśnie przyjechał mój tramwaj i odjechałam z tego miejsca.
Tacy właśnie ludzie są najbardziej zainteresowani zaczepianiem ludzi niewidomych i nie zmieni tego żaden prezes żadnej fundacji, choćby manifestował w tej sprawie pod siedzibą samego Pana Boga.

Wczoraj usłyszałam na ten temat ciekawą teorię. A było to tak:
Jechaliśmy autobusem na bardzo długiej trasie. Po drodze był odcinek, na którym zawsze są korki i w związku z tym autobusy mają opóźnienia. Jechaliśmy tak, przystanki były głośno i wyraźnie zapowiadane, aż tu nagle na jednym z przystanków otworzyły się drzwi i posypała się cała litania zapowiedzi. I wtedy usłyszałam komentarz.
Kierowca próbuje oszukać system, więc przestawia przystanki. Efekt uboczny był taki, jak było słychać. Po tym przystanku nie było już słychać zapowiedzi a kierowca przerzucał przystanki ręcznie. A wszystko po to, żeby nie dostać kary za spóźnienie.
Dlaczego ich karzą za spóźnienia? przecież wiedzą, że są korki. To nie jest wina kierowców. To wina tych, którzy robią pomiar czasu przejazdu od przystanku do przystanku. Tylko, że ten pomiar robi się w nocy, gdy nie ma ruchu.
A przystanki już nie były zapowiadane do końca trasy. Na pętli pewnie kierowca zresetował system, żeby przystanki znów były zapowiadane.
A tak z innej beczki – w niedzielę też jechałam innym autobusem na długim odcinku. Wsiadłam na pętli a kierowca zapytał:
– Gdzie pani będzie wysiadać? Bo zapowiedzi się zepsuły.

W noc przed wizytą miałam koszmary. Najpierw śniło mi się, że noc przed wizytą spędzam u brata i bratowej i rano przypomina mi się, że asystent miał przyjechać do mnie do mieszkania, ale nie wie o tym, że jestem gdzie indziej i powinnam o tym kogoś poinformować. Ale po chwili obudziłam się i z ulgą stwierdziłam, że jestem u siebie.
Jednak chwilę później znów zasnęłam i znów śniło mi się, że tym razem jestem na jakimś wyjeździe pod Warszawą, że jest ten dzień, mam jechać do neurochirurga i znów asystent nie wie, że jestem poza domem i musi do mnie dojechać. Jest 5 minut do przybycia asystenta a ten dzwoni do mnie na komórkę i pyta.
– Miałem być na Placu Siódmym, ale dowiedziałem się, że pani tam nie będzie. Proszę podać mi adres, pod który mam dojechać.
No i ja w tym momencie w panice zaczynam grzebać w telefonie i szukać adresu, gdzie przebywam. Oczywiście nie mogę go znaleźć…
I wtedy znów budzę się i stwierdzam z ulgą, że jestem u siebie i leżę we własnym łóżku.
Noc wcześniej też miałam jakieś koszmary, ale już nie pamiętam, czego one dotyczyły.
Rano pojechałam na umówioną wizytę do neurochirurga.
Najpierw kolejka marudnych ludzi w rejestracji, wypełnianie jakichś papierów i przeze mnie i przez rejestratorkę, potem wyprawa do drugiego budynku, bo choć rejestrować się trzeba było w poradni, to lekarz przyjmował na szpitalnym oddziale. Spacer między budynkami, schody na pierwsze piętro a tam… czterdziestominutowa obsuwa. A potem, gdy przyszła moja kolej, okazało się, że to nie jest tak, jak w przychodni, że siedzicie na korytarzu i macie powiedzmy naprzeciwko drzwi do gabinetu. O nie. Pacjenci siedzieli na korytarzu przy sekretariacie a do gabinetu szło się kolejnym korytarzem gdzieś tam.
No i jak już w końcu znalazłam się w tym gabinecie, dość młody, sympatyczny lekarz wziął ode mnie płytkę z rezonansem z marca, włożył ją do komputera, otworzył, obejrzał i… powiedział coś, czego się kompletnie nie spodziewałam. Nie mówił o nowotworze, guzie, włókniaku, ale o wypadniętym dysku, który wpadł do kanału kręgowego a także o poważnej operacji i wstawieniu implantu.
Nie wzięłam jego słów poważnie i do tej pory nie traktuję tego poważnie. Facet jest neurochirurgiem i myśli po neurochirurgowemu. On potrafi tylko kroić ludzkie kręgosłupy i coś tam w nie wstawiać. Gdybym poszła z tym samym badaniem do rehabilitanta, pewnie uznałby, że trzeba to rehabilitować.
No a potem stało się to, czego się spodziewałam. Dostałam skierowanie na powtórny rezonans, tym razem z kontrastem. Z tym skierowaniem poszłam na parter, przemierzając kolejne długie korytarze do pracowni rezonansu. Tam pani rejestratorka najpierw stwierdziła, że dopiero we wrześniu będzie zapisywać na kolejny rok, ale potem poprosiła mnie o dokument potwierdzający niepełnosprawność, wzięła ode mnie numer telefonu a także skierowanie.
I to chyba tyle.
O ironio – od poniedziałku znów boli mnie prawa noga, ale tym razem nie z przodu, lecz z tyłu i nie tak strasznie, jak wtedy. Ból mnie nie ogranicza, ale jednak drażni, bo nie ustępuje. Nie mogę siedzieć, nie mogę leżeć ani stać, za to zupełnie nie przeszkadza mi w chodzeniu. Wypadnięty dysk prawdopodobnie drażni jakieś nerwy w nodze.
A czemu kręgosłup mnie nie boli?
Lekarz stwierdził, że mam w miarę zdrowy kręgosłup, dlatego nie boli.
Ale czy to jest dysk, czy inna cholera, to okaże się po rezonansie, który będzie w bliżej nieokreślonym czasie.

Mimo, że z panią Hanią od jakiegoś czasu jestem już po imieniu, to tutaj nazwa blogowej postaci się nie zmieni. 🙂
Jeśli chodzi o śpiewanie psalmu, to czy ona jest, czy jej nie ma, jak mówią w kujawsko-pomorskim – „mnie to nie robi”. Jednak – jak mawia organista – pani Hania czuje, że ma misję do spełnienia, polegającą na byciu… „ministrantką psałterzystki”. A wczoraj zdarzyło się, że musiała pójść do kościoła godzinę wcześniej niż zwykle. Co więc zrobiła?
Ja szłam w jedną stronę, pani Hania w przeciwną, spotkałyśmy się gdzieś w połowie drogi, ona postanowiła się wrócić, doprowadzić mnie do kościoła, posadzić w ławce, następnie poszła do zakrystii i… chciałam użyć innego słowa, ale napiszę łagodniej… poprosiła, żeby ktoś ją zastąpił w jej roli, po czym wychodząc z kościoła, powiedziała mi kto to będzie.
Nie mam nic przeciwko, ale ja bym w tej sprawie do zakrystii nie biegała.