Nie pamiętam, jaka majówka była rok temu. . Pamiętam, że dokładnie rok temu byłam w Łomiankach, poszłyśmy z koleżanką na spacer, tam skręciłam kostkę, a konsekwencje tego poczułam, kiedy trzeba było wracać do Warszawy. Wieczorem byłam na Wrzecionie na mszy i śpiewałam psalm. Resztę historii o nodze można przeczytać we wpisie sprzed roku. Ale nie pamiętam, jaka była temperatura i czy miałam długi rękaw, czy krótki.
Ale dlaczego się tak uparłam, żeby o tym sobie przypomnieć?
Bo dzisiaj przerwałam kilkuletnią tradycję robienia zdjęcia przy flagach. Pamiętam, że prawie co roku o tej porze było na tyle chłodno, że miałam na sobie jakiś sweter. Przez ostatnie lata był to taki długi, czarny sweter. Gdybym w tym roku wstawiała zdjęcie przy flagach, byłabym w krótkim rękawku. Nie wiem, co bym wybrała. No ale w tym roku zdjęcia nie ma i chyba nawet nie jest mi przykro z tego powodu. To jest tylko znak, że jakiś rozdział w moim życiu został zamknięty.

– No to teraz napiszesz kolejne epitafium. – żartowała jedna ze stałych czytelniczek tego bloga.
No pewnie, że tak.
No to zaczynam. Będzie długo, bo jest o czym pisać.
Zacznę może od cytatu:
„Brajlu! Ty jesteś jak zdrowie.
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto wzrok stracił.
A my biedni inwalidzi:
Ten nie widzi, ten nie widzi…
Pani Zofia łamie ręce,
Ale uczy nas, choć w męce.
(i tu odzywa się drugi głos:)
A ponoć sześć punktów rozwiązało problem. To dlaczego tylu uczniów ma z tym aż taki problem?”

Powyższy cytat pochodzi z satyrycznej szopki autorstwa koleżanki Celiny i trochę mojego, z okazji ukończenia kursu telefonistów w bydgoskim ośrodku w 1992 r. To było tak dawno, a ja tyle pamiętam. Mam gdzieś kasetę z nagraniem tej szopki. Zrobiliśmy je dzień przed publicznym występem w jednym z pokoi, które zajmowaliśmy. A ten przerobiony wiersz recytował kolega Piotrek, który na lekcji brajla z panią Zofią próbował ją oszukać i wszystkie znaki w jakimś tekście podpisał długopisem zwykłymi literami. Nie wiem, jak niewidoma instruktorka się zorientowała, bo on był w grupie dla początkujących, a ja oczywiście nie. A ten drugi cytowany głos, to był głos Staszka, który należał już do tych zaawansowanych.
Ta szopka zawierała jeszcze coś w rodzaju parodii litanii przebłagalnej, w której przepraszaliśmy każdego z członków kadry za… coś. Ja śpiewałam wezwania a wszyscy powtarzali: „przepraszamy cię kadro”. Próbuję sobie przypomnieć, za co przepraszaliśmy panią Zofię. Myślę, że za niejedno.
Właśnie coś sobie przypomniałam!
„Za wszystkie wypowiedzi z kapelusza – przepraszamy cię kadro”.
Ale może zacznę od początku.
Panią Zofię poznałam w styczniu 1992 r. Zostałam wtedy skierowana przez białostocki okręg PZN na kurs – wtedy nie wiedziałam jaki. Pracownica okręgu przekonywała mnie, że tam wykorzystam swoje umiejętności nabyte w Stanach 3 lata wcześniej. Możecie sobie wyobrazić, co czułam, gdy się zorientowałam, że trafiłam na kurs rehabilitacji podstawowej dla nowo-ociemniałych. Ja, która nie widzę od urodzenia, brajla znam od 7 roku życia, orientację robiłam mając 15-16 lat trafiam na kurs dla ludzi, którzy tracą lub właśnie utracili wzrok jako dorośli! Poczułam się, jak mała dziewczynka, którą ojciec wziął na ramę od roweru, powiedział, że jedziemy na odpust, a w rzeczywistości wywiózł do znienawidzonej babci.
I wtedy pojawiła się ona: niewidoma starsza pani, która miała nas uczyć brajla.
Byłam już po zajęciach w znajdującej się obok kuchni, w której dowiedziałam się, że będę się uczyć np. ścielić łóżko, czesać włosy… (na szczęście nigdy takich zajęć nie było) no i po pierwszej lekcji brajla, albo może przed nią – podeszłam do pani Zofii i opowiedziałam o sobie wszystko włącznie z tym, że właśnie czuję się oszukana, bo trafiłam na kurs, na który nigdy nie powinnam była trafić, że pół roku wcześniej zdałam maturę, nie dostałam się na studia i chcę gdzieś pracować.
Tak. Wtedy marzyłam o pracy. A po cichu dodam, że bardziej, niż o studiach.
Pani Zofia cierpliwie mnie wysłuchała a następnie porozumiała się z instruktorką zajęć gospodarczych a także z instruktorką maszynopisania. Na zajęcia z brajla nie musiałam już chodzić. Mogłam więcej czasu przebywać w kuchence. Jednak musiałam przychodzić na drugą część zajęć p. Zofii, która nazywała się „Wiedza o PZN”. A maszynopisanie? Chodziło oczywiście o pisanie bezwzrokowe na zwykłej maszynie. Na te zajęcia chodziłam z uczestnikami kursu telefonistów. Tylko ja.
Ale było coś jeszcze.
Pani Zofia namówiła jedną z uczestniczek kursu telefonistów, żeby przeprowadziła ze mną wywiad do czasopisma „Głos kobiety”, którego była redaktorką naczelną, a także poprosiła mnie o napisanie do tego miesięcznika artykułu o moim pobycie w Stanach. I to było na ocenę z brajla. Pamiętam, że mi ją obniżyła – za błędy ortograficzne.
Dwa miesiące później znów trafiłam do tego ośrodka – tym razem na kurs telefonistów. Bardzo się cieszyłam. Lubiłam to miejsce i już dobrze je znałam. Wiedziałam nawet, jak dojechać z dworca do ośrodka. Teraz już bym nie pamiętała, ale wtedy byłam młoda i wszystko chłonęłam jak gąbka.
Pani Zofia miała z nami kilka różnych zajęć. Już teraz nie pamiętam, czy były to dwa, czy może trzy przedmioty. Na pewno była to nauka brajla i coś, co się nazywało „kultura konwersacji”.
Ten drugi przedmiot traktowała bardzo serio.
Kiedyś w ramach pracy domowej z tego przedmiotu musieliśmy dobrać się w pary i nagrać na taśmę zainscenizowaną rozmowę telefoniczną. Np. dwóch kolegów udawało, że jeden dzwoni do drugiego i zamawia jakieś wiertła i inne tego typu akcesoria. A ja z koleżanką popełniłyśmy – zdaniem p. Zofii – ciężki grzech. Otóż nasza rozmowa polegała na tym, że ja pracuję na centrali telefonicznej i dzwoni do mnie do pracy koleżanka. Przypominam, że wtedy nie było komórek! No więc ona dzwoni, gadamy i w pewnym momencie ja mówię: – słuchaj, muszę kończyć, bo mam miasto.
Skąd taki pomysł i takie sformułowanie?
Ha! Bo kiedyś przez kilka godzin siedziałam z koleżanką w pewnej centrali telefonicznej, w której ona pracowała… hmm…
Byłam w szoku, gdy się okazało, że p. Zofia potraktowała tę nagraną przez nas scenkę śmiertelnie poważnie. Upomniała mnie, że w pracy nie wolno prowadzić prywatnych rozmów.
W ramach tego przedmiotu zapraszała nas do radiowęzła, który prowadziła. Co tydzień o ustalonej godzinie – teraz już nie pamiętam o której – nadawała z tego radiowęzła audycję. Każde z nas musiało obowiązkowo na ocenę przyjść i mówić o czymś. Nie wolno było czytać z kartki! Trzeba było mówić z głowy! I to musiało być przygotowane. „Nie wolno przyjść i mówić cokolwiek z kapelusza!” – mówiła.
W radiowęźle byłam kilka razy z własnej woli, bo miałam pomysły. Najpierw poszłam tam z koleżanką Celiną. Całej naszej krótkiej audycji nie pamiętam. Pamiętam tylko parodię audycji „Dziś pytanie, dziś odpowiedź”. Do tego fragmentu miałam przygotowaną na taśmie jakąś muzykę, ale był problem. Pani Zofia nie pozwalała nikomu dotykać znajdującego się w pomieszczeniu magnetofonu. Dałam jej więc taśmę i pokazałam, którą stronę ma włączyć. Niestety… włączyła tę drugą. Nie, nie – nie było tam nic, czego by nie można odtworzyć publicznie, ale akurat po prostu nie to miało być w tle. Na szczęście błąd udało się szybko naprawić.
Jedna z koleżanek kompletnie nie miała pojęcia, o czym chce mówić w radiowęźle, więc usiedliśmy wspólnie i wymyśliliśmy. Napisaliśmy jej na maszynie samymi dużymi literami historię o tym, że ona występuje w Zespole Pieśni i Tańca Myszków. Była tam cała historia zespołu, jaki mają repertuar, gdzie występowali, a nawet… kto ten zespół sponsoruje! Jej zadaniem było pójść do radiowęzła i przeczytać to z kartki tak, żeby niewidoma pani Zofia nie zorientowała się, że ona czyta. No ale pani Zofia jakoś się zorientowała. Po audycji zabrała jej kartkę mówiąc, że pokaże ją swojej lektorce i dowie się, co tam jest. Nie pamiętam, jak koleżanka się z tego tłumaczyła.
Ta historia przydała się innej koleżance, która miała wystąpić w radiowęźle. Miała opowiedzieć o mieście, w którym mieszka. Od razu uprzedziła p. Zofię, że przyjdzie z kartką, na której ma napisane jakieś dane statystyczne, których nie chce się uczyć na pamięć. Pani Zofia się zgodziła. A co tam było na tej kartce… W końcu jej nie zabrała i nie pokazała swojej lektorce.
Pani Zofia uważała, że po skończeniu kursu dla telefonistów nie powinniśmy pójść do pracy w środowisku niewidomych, lecz poszukać jej gdzieś na zewnątrz, żeby tam być „ambasadorami PZN i spraw niewidomych”.
Dodam, że w tym czasie moja koleżanka, której nie udało się ukończyć nawet zawodówki, bez żadnego kursu dla telefonistów z powodzeniem pracowała w centrali telefonicznej jednej z łódzkich fabryk i była „specjalistką od rozmów międzynarodowych”, zwłaszcza w języku rosyjskim. Tak że ten…
Kiedyś pani Zofia kazała nam przeczytać Statut PZN. Dała nam tylko egzemplarz w brajlu. No to co zrobiliśmy? Ja nagrałam całość na taśmę i potem każdy, kto słabo czytał brajlem, po prostu to odsłuchał. Pani Zofia była niezadowolona. Chciała, żeby każdy przeczytał to brajlem samodzielnie. Po co???
Czy mam napisać, jak kiedyś w naszej obecności wyjęła szczękę?…
No może jednak nie. Ale od tamtego zdarzenia miała u nas ksywkę „pani Szczękowska”.
Mówiono o niej, że była, jak chorągiewka. Za komuny najgorliwsza komunistka, potem najgorliwsza katoliczka… Ksiądz pracujący wówczas w ośrodku kiedyś powiedział mi, o co ją podejrzewa… Nie mnie to oceniać. Bez względu na to, w którą stronę się akurat przechylała, jedno trzeba przyznać: ona naprawdę przejmowała się losem swoich kursantów i w ogóle osób całkowicie niewidomych. Dawała temu wyraz w swoich wypowiedziach i w ogóle w swoim zachowaniu. Może trochę przesadzała. Kiedyś nam opowiadała, że zamiast na bal maturalny poszła na jakieś zebranie w PZN. No dobra. Ja nie byłam lepsza. Zamiast na swoją studniówkę poszłam śpiewać w chórze na koncercie.
Utrzymywałam z p. Zofią sporadyczny kontakt. Pamiętam, jaka była niezadowolona, gdy jej napisałam, że zmieniłam kierunek studiów i z matematyki przeniosłam się na ekonomię. Podała mi nazwiska niewidomych ekonomistów i wyraziła troskę, że po tych studiach będzie mi trudno znaleźć pracę. Ani ona, ani ja nie przewidywałyśmy wtedy, że znajdę pracę zupełnie niezwiązaną z kierunkiem studiów i utrzymam ją do dziś.
Kontakt wznowiłyśmy, gdy w 2012 roku pojawiłam się w Bydgoszczy na festiwalu. Również rok później po kolejnej jego edycji dzieliła się ze mną swoimi wrażeniami. Bardzo negatywnie oceniała wygląd niewidomych uczestników, choć ich nie widziała. Podejrzewam, że towarzyszył jej ktoś, kto u ludzi szukał wyłącznie wad i takie informacje jej przekazywał. To jest często spotykane zjawisko, gdzie jedni niewidomi oceniają negatywnie wygląd zewnętrzny innych niewidomych na podstawie informacji zasłyszanych od osób widzących szukających dziury w całym. Na dodatek ci oceniający niewidomi plotkują o tym w tzw. środowisku, a osoba oceniana dowiaduje się o tym jako ostatnia od kogoś niewidomego.
Ostatni raz spotkałam panią Zofię i jej siostrę na wyjeździe z duszpasterstwa w 2017 roku. Łucja, która wtedy ze mną była, do dziś pyta mnie o „siostry bliźniaczki”. A właśnie. Ona jeszcze nie wie. No chyba, że poinformował ją ktoś z dolnośląskich niewidomych, bo znali ją chyba wszyscy.
Niech odpoczywa w pokoju. [*]

Nie, nie. To jeszcze nie o moją starość chodzi.
Wczoraj w aptece byłam świadkiem szokującego zdarzenia. Zanim je jednak opiszę, uznałam, że chyba wolno opisać mi inne, podobne zdarzenie z osobą w podeszłym wieku w roli głównej. Oczywiście żadnych imion, nazwisk, opisuję tylko zjawisko.
Mamy taką czytelniczkę, która otrzymuje od nas książki za pośrednictwem samochodu. No i tu przyznaję, że zawiniłam, bo nie sprawdzając stanu jej konta wychodziłam z założenia, że kierowca dowozi jej książki, następuje wymiana, ona mu oddaje to co przesłuchała… itd. Ale w pewnym momencie zorientowałam się, że coś jest nie tak.
Zadzwoniłam do tej pani i mówię jej, w czym rzecz. Pani bardzo sugestywnie przekonywała mnie, że to niemożliwe, że ona ma małe mieszkanie, że nie ma miejsca na przechowywanie tylu książek, ile ja jej sugeruję.
O teoriach, jakie wysnuwałam, nie będę tu się rozpisywać, bo nie na tym chcę się skupić.
Pani tłumaczyła się w taki sposób, że byłam na 100 % przekonana, że mówi prawdę. No i wtedy na scenę wkroczyła jej córka. Najpierw była rozmowa telefoniczna, potem obszerna korespondencja mailowa no i córka pojechała do matki.
No i co się okazało?
Prawie wszystko się znalazło. W pokoju tej pani, w którym ponoć nie miało prawa się to zmieścić. Cały przedpokój był zajęty tymi znalezionymi książkami.
A wczoraj stałam w tej aptece czekając na swoje leki, a że trwało to długo, no to się nasłuchałam. Np. że klient przy okienku obok miał na recepcie lek, który kosztuje 130 zł, a jego zamiennik tylko 43 zł.
No ale ja nie o tym.
Przed tym klientem z zamiennikiem za 43 zł swoją receptę wykupywała starsza kobieta. Głos miała dość energiczny, więc sądząc z tego głosu wyglądała na ogarniętą, ale…
– Proszę pani! A co to za lek! Ja tego leku nigdy nie brałam! Na co on w ogóle jest! Proszę mi to pokazać!
– Proszę pani. Ale to jest na pani recepcie. Pani to wykupywała w październiku i w listopadzie!
– Nie! Ja nigdy tego leku nie brałam! Nawet nie wiem, na co on jest!
– Pani kupowała ten lek. I dużo za niego płaciła. Aż sprawdzę, bo może nacisnęłam nie to co trzeba. Pani się nazywa (tu farmaceutka wykrzyczała imię i nazwisko klientki) .
– Tak, to ja! Ale ja tego leku nigdy nie brałam! Ja go teraz nie będę kupować. Ja muszę to przemyśleć…

I obawiam się, że takich przypadków będzie coraz więcej. Obawiam się też, że również mnie to spotka. Po dojechaniu do pracy po tym zdarzeniu oświadczyłam koleżance, że nie chcę dożyć czegoś takiego.

Mamy wśród naszych interesantów takiego pana, który ma już chyba z 90 lat: niedowidzi, niedosłyszy, jeśli chodzi o książki, zawsze był bardzo wybredny; ostatnio zaczął mieć problemy również z chodzenięm – przynajmniej tak twierdzi, generalnie jest coraz bardziej nieporadny. Na dodatek twierdzi, że my mu robimy pod górkę, że jak była ta pani co już nie żyje i ten pan co już u nas nie pracuję, to on nie miał problemów z odsłuchiwaniem książek, a teraz, „kiedy nagrywa ta tęga pani” (czyli ja), to w ogóle jest wszystko źle i ja to chyba robię specjalnie, żeby mu utrudniać życie. Ostatnio w pomoc temu panu zaangażował się jego syn. Też taki trochę nerwowy, zarzucał nam, że robimy coś nie tak, w końcu wykazałyśmy mu, że jest jakiś problem z odtwarzaczem. Syn tego pana usłyszał na własne uszy i uwierzył.
Wczoraj przyszli znowu obaj – ten pan z synem. Koleżanka mu zaproponowała, że jeśli ma takie trudności z poruszaniem się, to może skorzystać z dowożenia do niego książek samochodem. Korzystają z tego właśnie takie samotne, starsze osoby, które mieszkają same i ciężko im się poruszać, bo albo mają złą orientację, albo inne problemy zdrowotne.
I wiecie co?
Ten pan odmówił.
A dlaczego?
Nigdy nie zgadniecie.
Ten pan odmówił, bo… słabo widzi i słabo słyszy.

Z jednej strony słyszę od różnych medialnych ekspertów – dietetyków, lekarzy, – że wędliny są niezdrowe, mają za dużo soli, cukru i innych świństw, powodują raka i inne straszne choroby. Z drugiej strony słyszę relację pewnej wychowawczyni – nie sprzed kilkudziesięciu, lecz sprzed kilku lat, która bez żenady opowiada, jak wmuszała wędlinę w autystyczną dziewczynkę. Tak słucham i odczuwam wielki zgrzyt. I wiem, że dzieci mają intuicję, którą dorośli brutalnie niszczą.

Zasłyszane w sieci:
„Panuje przekonanie, że społeczeństwu amerykańskiemu brakuje duchowości, empatii dla sąsiadów i wzajemnego wsparcia. Od najmłodszych lat uczy się ludzi, że posiadanie stu dolarów jest ważniejsze niż posiadanie stu przyjaciół, ponieważ pieniądze są postrzegane jako bardziej niezawodne. Przyjaciele mogą odmówić pomocy lub umrzeć, a za pieniądze łatwo można zatrudnić kogoś, kto zapewni potrzebne usługi”.
A Polska bierze przykład z Amerykanów.

Pan Czesław…
Nazywałyśmy go „pan rybeńka”, bo gdy spotkał nas gdzieś na drodze, to mówił: „Witajcie rybeńki”.
Do Lasek przyszedł jakoś w połowie lat 80-tych. Najpierw jedynie grał w kaplicy, ewentualnie, kiedy trzeba, był akompaniatorem; potem również trafił do szkoły podstawowej, gdzie uczył wychowania muzycznego. Nie wiem, jakim był nauczycielem, bo gdy zaczął uczyć, opuściłam już podstawówkę, natomiast jako akompaniator miał takie jazzowe ciągoty, więc nie każdemu się podobało, że gra w kaplicy. Był jednym z tych niewidomych muzyków, o których pisałam jakiś czas temu, czyli świetny akompaniator i… niewiele więcej. To od niego usłyszałam określenie „nuciarz”, czyli akompaniator grający wyłącznie z nut.
Zawsze będzie mi się kojarzył z tymi fantastycznymi jasełkami, gdzie już były pan wiceminister od niepełnosprawnych był świętym Józefem a ja archaniołem Gabrielem, usiłującym z marnym skutkiem na polecenie reżysera jasełek improwizować kolędę „Nie było miejsca dla ciebie”. Rok później były inne jasełka, w których przez przypadek wzięłam udział, choć już nie uczyłam się w Laskach.
Mam starą kasetę z jednymi z tych jasełek. Mam też nagranie sprzed ponad 10 lat – demo na jakiś festiwal, gdzie p. Czesław mi akompaniuje. Wtedy był już tylko kimś w rodzaju pomocy nauczycielki muzyki i jeszcze grał w kaplicy. Przez ostatnie parę lat chorował.
Niech mu tam…[*]

Teren naszego osiedla, kościoła i okolic, to jednak taka duża wioska. Wszystkiego można się wcześniej czy później dowiedzieć między blokami, w sklepie, pod sklepem, u kosmetyczki, fryzjerki, a nawet w autobusie 116. I tym razem „wioska” nie zawiodła.
Otóż jadąc rano do pracy spotkałam siostrę zakonną, która na co dzień chodzi do chorych. Zwykle spotykam ją na rowerze, a tym razem wyjątkowo w autobusie. Wykorzystałam okazję, pociągnęłam ją za język i się dowiedziałam.
Otóż Kocicy nie stało się nic złego, tak więc życzę jej „wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia”, „krzyżyk na drogę” i „alleluja”!
Natomiast już wiadomo, kto przyjdzie na jej miejsce. Liczyłam na to, że będzie to ktoś… bezstronny. Niestety się przeliczyłam. Gdyby to się stało powiedzmy trzy miesiące temu, nie napisałabym słowa „niestety”.
Cóż… zobaczymy, ile wytrzyma…

To jest cytat moim zdaniem wart uwiecznienia na piśmie.
„Wyobraźmy sobie, że pan doktor Martyka ma trzysta lat. Wyobraźmy sobie, że żył w czasach „Janka muzykanta”. Wyobraźmy sobie, że mama Janka muzykanta, która, jak wiadomo, spaliła go w piecu, przyszła do doktora Martyki i doktor Martyka powiedział: – O! On ma gorączkę. Dajmy mu antybiotyk i środek na zbicie gorączki zamiast wsadzać go na trzy zdrowaśki do pieca. W rezultacie czego Janko muzykant przeżył i dalej mógł grać. A pan doktor Martyka, który uchował się do współczesności, dzisiaj jest stawiany przed sądem lekarskim…” dalej nie ma sensu cytować, bo chodziło mi o pomieszanie dwóch lektur szkolnych.
Źródło: 28 minuta poniższego filmu:

Przykład z dzisiejszego dyżuru:
„Dzień dobry. Yyy… jestem bibliotekarką. Yyy… pracuję w specjalnym ośrodku w *** yyy… i chciałabym zapytać yyy… czy… yyy… byłaby taka możliwość, żeby… yyy…” itd. itd.
Na moje – proszę pani, ale my nie udostępniamy bibliotekom – padła odpowiedź:
„Właściwie to yyy… ja jestem nauczycielką i… yyy… chodzi mi o to, że… yyy… mam uczniów, którzy… yyy… nie są niewidomi, ale… yyy… słabo widzą…” itd. itd.
Musiałam tej pani kilka razy tłumaczyć, jakie u nas panują zasady, bo za pierwszym razem nie dotarło.
Oczywiście całość zacytowałam z pamięci.
Załamała mnie ta nauczycielka. Jeśli większość nauczycieli w Polsce reprezentuje taki poziom mówienia do innej osoby i rozumienia, co się mówi, to czarno widzę to „młodzieży chowanie”.