Przed chwilą usłyszałam ten spot. Początkowo myślałam, że jest to kampania społeczna, przybliżająca problematykę osób z zespołem Downa, jednak końcówka tego spota była zaskakująca. Chodziło mianowicie o… szczepienia na wiadomego wirusa! Co miał do tego akurat zespół Downa i fakt, że pani Dominika jest „samodzielna, choć czasem potrzebuje wsparcia” – nie wiem. Ale ja nie o tym.
Panią Dominikę nauczono na pamięć tekstu, z którego prawdopodobnie niewiele zrozumiała, no chyba, że pani Dominika umie czytać, a czytać da się bez zrozumienia – coś o tym wiem. No więc pani Dominika powiedziała coś bądź przeczytała bez zrozumienia, została nagrana przez realizatora, pewnie bez wynagrodzenia, bo kto by tam Downowi płacił, a wszyscy znów się dowiedzieli, że trzeba się dać dziabnąć.
Wiecie, z czym mi się to kojarzy?
Z opisywaną przeze mnie historyjką obcokrajowca o ciemnej skórze, który został wyuczony odpowiedzi „Pana nie ma w domu”, albo ubrania niczego nieświadomej osoby niewidomej w pokraczny, aseksualny strój w kolorze „jak dla starych bab” i nie poinformowaniem jej, że strój jest brzydki.
Tak to jest. Osoby z deficytami zmysłów, mające z tego powodu trudności z postrzeganiem rzeczywistości, bądź nie rozumiejące języka, którym posługuje się większość danej społeczności, można traktować instrumentalnie, wrabiając w różne działania, bądź niczego nieświadome wystawiając na pośmiewisko lub odruchy litości.

1.

Oto, co wiedzą o nas pracownicy ZGPZN
Zaszufladkowany do: Ludzie, Przeczytane, zasłyszane — danuaria at 1:10 pm on Piątek, Wrzesień 10, 2010

Do naszego pomieszczenia socjalnego przyszła pracownica biura ZGPZN zajmująca się sprawdzaniem poprawności brajlowskich napisów na lekach. Znaczy ona sama tego nie sprawdza, gdyż prawdopodobnie nie zna pisma Braille’a, ale cóż, ma do tego dwa jelenie z biblioteki. Tak więc przyszła do jednej z nich by sprawdzić napis na jednym opakowaniu. Zastała nas w pomieszczeniu socjalnym przy piciu kawy. A oto jej reakcja.

Och, jak wy tu macie fajnie! Cały czas ciepła kawa! A kto wam ją robi?

Na koniec po sprawdzeniu przez koleżankę tego napisu powiedziała, cytuję:

“Na razie więcej nie mam. Pewnie będą pod koniec roku. No i dobrze, że na razie więcej nie mam, bo mam dużo innych dziwnych rzeczy do zrobienia”.

Wiecie co?…Bez komentarza… mojego.

PS. Żeby była jasność, same sobie robimy kawę.

2.

Na kon….skiej pracują idioci
Zaszufladkowany do: Ludzie — danuaria at 9:27 pm on Wtorek, Październik 4, 2011

Na kon….skiej pracują idioci
Zaszufladkowany do: Ludzie — danuaria at 9:27 pm on Wtorek, Październik 4, 2011

Coraz częściej się o tym przekonuję. Dzisiaj byłam świadkiem sytuacji, do skomentowania której brak mi słów. Nie dotyczyło to konkretnie instytucji, w której ja pracuję, ale to miejsce sąsiaduje z nami i w sumie hm… jak by to określić… tam też się niewidomych obsługuje.
Pracuje tam jedna osoba widząca, jedna niewidoma.

Weszłam do nich na chwilę, żeby im pokazać coś, co przywiozłam z konferencji (na której wówczas byłam) i co można by sprowadzić i sprzedawać lub zrobić to w łatwy sposób na miejscu i również sprzedawać. Osoba niewidoma pytała mnie o więcej szczegółów z tej konferencji, więc opowiadałam i kierowałam moje słowa do obu osób.

W pewnym momencie stało się coś, co mnie kompletnie zaskoczyło. Osoba widząca wyszła z pokoju wpół zdania chyba myśląc, że tego nie zauważyłam a następnie – o zgrozo! – zamknęła nas w tym pomieszczeniu na klucz! Że nas zamknęła, zorientowałam się w momencie, gdy chciałam wyjść z tego pokoju. Oburzona zawołałam – to (imię wykreślone) zamknęła nas na klucz! – Na co ona słysząc to otworzyła drzwi i oburzona moim zachowaniem odpowiedziała – zawsze zamykam (imię wykreślone) na klucz jak wychodzę, bo tu przecież są pieniądze.

Rozumiecie?! Widzący pracownik zamyka swojego niewidomego współpracownika na klucz gdy wychodzi z pokoju!

To są wpisy z nieistniejącego bloga, które tu przywołałam, żeby wykazać, że wczorajsze zachowanie moim zdaniem nie było żartem, lecz jest kontynuacją tego, co ma miejsce od wielu lat!

Co się znajduje pod adresem Konwiktorska 7/9 Warszawa, to pewnie większość czytelników wie, a jak ktoś nie wie, bo jest nie z tej bańki społecznęj, to niech sobie znajdzie w internecie. Mam nadzieję, że większość to czytających, to są ci, co wiedzą. Mam nadzieję, że ktoś życzliwy doniesie tym, co tam pracują. Niech się cała Polska dowie. I Konwiktorska też. A to co napiszę, jest istotne w kontekście tego, na czyją rzecz pracują tam ludzie, a przynajmniej pracować powinni.
W budynku Konwiktorska 7/9 pracuje w różnym charakterze kilka bądź kilkanaście osób niewidomych. To jeszcze naleciałość po starych, dobrych czasach w „niedobrym systemie”. Przychodzą do pracy regularnie, (w związku z tzw pandemią nie można powiedzieć, że „codziennie”), idą na portiernię, mówią „dzień dobry”, biorą klucze do pomieszczeń, w których pracują, na koniec dnia znów idą na portiernię, mówią „dowidzenia”, oddają klucze, wychodzą i idą do swoich spraw.
Czemu piszę o portierni?
Przyszłam, jak co piątek, na 8 do pracy. Po drodze spotkałam kolegę. Widzącego. To w tej historii jest bardzo ważny szczegół. Podeszliśmy do portierni. Na portierni siedział człowiek, którego już bardzo dawno nie widziałam. Podobno złamał nogę. Lubiłam go do tej pory. Pracuje tu wiele lat. Kiedyś nawet naprawił mi laskę, po której przejechał autobus. Lubiłam go. Do dziś.
Tak więc… podeszłam do portierni z kolegą – widzącym, to ważne – i on poprosił o wydanie kluczy: swojego i mojego. I wtedy to usłyszałam. On zwrócił się do mojego kolegi.
„Co. W dwóch pomieszczeniach na raz się teraz urzęduje. Co to się porobiło w tej bibliotece.”
Kolega wręczył mi klucze do pomieszczenia, w którym pracuję a ja poczułam się jak ktoś przezroczysty, jak śmieć, jak debil, jak piąte koło u wozu, jak ktoś, kogo trzyma się na Konwiktorskiej za karę. Opisywałam już w przeszłości kilka razy, w jaki sposób pracownicy administracji tego miejsca traktują niewidomych, ale tym razem poczułam się dotknięta do żywego. To było zachowanie typowo dyskryminacyjne.
Jak ten człowiek powinien był się zachować?
Powinien był dać kluczę i nic nie mówić. Albo pogadać o czymś innym, jak już musiał.
Kiedy doszłam do biurka, miałam zamiar natychmiast wysłać drogą mailową skargę do jego przełożonej, jednak nie pamiętałam, czy w adresie mailowym jest całe imię i nazwisko, czy może tylko pierwsza litera imienia, razem, z kropką czy może z podkreśleniem. Nie chciało mi się szukać, bo były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Potem rozeszło się po kościach. Gdy wychodziłam, chciałam powiedzieć temu człowiekowi, jak bardzo czuję się dotknięta, ale na portierni siedział już ktoś inny.
Kolega mówi, że to taki żart. Żart? Nie znam się na takich żartach, zwłaszcza w kontekście tego miejsca. Oficjalnej skargi nie złożyłam, ale postanowiłam, że opiszę sprawę tutaj. Chcę, żeby tą drogą dotarło to do tych ******, bo wiem, że ktoś im doniesie. Chcę tą drogą takie zachowanie potępić i napiętnować. Mam świadomość, że to może nie odnieść skutku, bo…
Przykład idzie z góry!

To był telefon jeden z wielu. Zadzwoniła czytelniczka – mocno starsza pani. Przedstawiła się z imienia i nazwiska. Z początku do mojej świadomości dotarło tylko nazwisko. Mamy dwie czytelniczki o tym nazwisku. Jedna dzwoniła tydzień temu. Czego znowu chce – pomyślałam. Jednak po chwili dotarło do mnie:
„Proszę pani, w moim imieniu przychodziła do państwa pewna osoba i wypożyczała dla mnie książki. Ta pani dzisiaj zmarła…”
Poznałam ją 23 lata temu. Uczyła wtedy w szkole dla słabowidzących. Poznałam ją na warsztatach dla kobiet poszukujących pracy. Pamiętam dobrze jej rozmowę z kierownikiem hotelu, w którym warsztaty się odbywały. Pan szczycił się tym, że jego hotel ma status zakładu pracy chronionej. Pani Jola zapytała go wtedy, jaką pracę zaoferowałby osobie niewidomej. Odpowiedział wtedy, że niewidomi to powinni gdzieś siedzieć i wyplatać koszyki… Natomiast zdaniem pani Joli niewidome kobiety mogłyby pracować w hotelu w charakterze sprzątaczek. Do dziś się z tym nie zgadzam.
Potem pani Jola zniknęła z mojego życia na wiele lat, żeby pojawić się znów, tym razem w charakterze osoby upoważnionej pewnej naszej czytelniczki. Przychodziła i wypożyczała dla niej audiobooki na płytach. Bardzo charakterystyczna osoba… Wyszukiwanie dla niej książek trwało zawsze dość długo, bo nie dało się przyłożyć sztampy: tylko obyczajówki, albo tylko sensacyjne, albo tylko jakieś tam… Miałam na nią swoją metodę. Wyświetlałam cały katalog tytułowy sortując od najnowszych. Pani Jola oglądała sobie na monitorze streszczenia i wybierała. A potem w oczekiwaniu na zwiezienie zamówienia gadałyśmy i gadałyśmy… o życiu. To pani Jola namówiła mnie, żebym oprócz włosów farbowała także brwi. Zawsze chwaliła moje włosy i paznokcie…
Ostatni raz rozmawiałyśmy w marcu. Umówiłyśmy się na telefon i przez telefon wybierałyśmy książki dla tej pani. Właściwie pani Jola mnie zaskoczyła, bo zadzwoniła z gotową listą. Po raz pierwszy wybrała książki sama, korzystając z naszej strony internetowej. Tak się cieszyła, że może sobie o nich poczytać. Gdy odbierała zamówione płyty, przyniosła mi własnoręcznie zrobione konfitury z gorzkich pomarańczy. Mówiła, że przywiozła je z Włoch. Chyba nawet powiedziała, że następnym razem zapyta, czy mi smakowały. Nie sądziłam, że tamto nasze spotkanie będzie spotkaniem ostatnim. Była taka pełna energii. Wydawałoby się, że takie osoby nie umierają…
Czytelniczka płakała mi do słuchawki.
„Ona była dla mnie, jak córka. Nie wiem, co teraz będzie. Odeszła w Dzień Matki i w moje urodziny…”
Ja ze swoim płaczem poczekałam do rozłączenia się z czytelniczką…
Teraz pani Jola zameldowała się u św Piotra i stamtąd będzie lustrować moje bluzki, włosy, paznokcie i brwi, posłucha sobie książek i przygotuje niejedne konfitury.
[*]

Już dawno w tym obszarze mojej działalności nie zdarzyło się nic spektakularnego. Już myślałam, że wpadam w rutynę. Jednak życie nie znosi pustki.
Dzisiejsza niedzielna msza, Zesłanie Ducha Świętego i jubileusz 25 lat kapłaństwa naszego proboszcza. Ludzi tyle, że już dawno tyle na raz ludzi jednocześnie… pssst… …Moje miejsce już dawno ktoś podsiadł, więc siadam gdzie się da – dobrze, że ktoś tam klęcznik dostawił… Gdyby była ze mną nie daj Boże pani Hania, pewnie do psalmu bym szła od połowy kościoła…
Ale ja nie o tym.
Proboszcz ma jubileusz, ludzie, transmisja do internetu i… …język węgierski! Tak się składa, że nasz proboszcz jest duszpasterzem Węgrów mięszkających chyba nie tylko w Warszawie.
No więc siadamy, rozpoczynają się czytania i… egeszmeregeszeregebege, albo coś w ten deseń, czyli pierwsze czytanie w języku węgierskim. Najpierw robię wielkie oczy, potem wpadam w popłoch. Nikt mnie nie uprzedził! Nie wiem, czy potem będzie to samo po polsku… czy może psalm…
Siedzę w swoich blokach startowych, czyli na grzejniku. Muszę uważać, bo ktoś na tym grzejniku postawił jakiś koszyk, więc siedzę mniej więcej tak, jak siedzi się na niby ławeczce przy pewnym przejściu dla pieszych przy stacji metra, siedzę i myślę. Znikąd podpowiedzi! Organista z tyłu, ja z przodu… zapytać nie ma kogo…
Czytanie się skończyło. Jak organista zacznie grać, to pójdę. Jest cisza. Nie zaczął. Mogę czekać dalej. Jest pierwsze czytanie po polsku.
No dobrze, ale co dalej?🥺 Zaraz będzie psalm, ale… po węgiersku?… po polsku?…
Organista zaczyna coś grać. Ja w tym czymś nie od razu rozpoznaję uzgodnioną wcześniej melodię. Orientuję się dopiero po chwili, więc wstaję i… Dobra… Oprócz mnie nikt tam nie idzie… więc chyba psalm po polsku…
A potem już było normalnie.
Swoją drogą, chciałabym usłyszeć jakiś psalm w języku węgierskim.

Sytuacja w pracy dość typowa. Odbieram telefon. Dzwoni czytelniczka. Poprzedniego dnia zostawiła kartę pamięci na kwarantannie. Takie czasy nastały. Czytelnik, gdy chce, żebyśmy mu nagrali książki na jego karcie pamięci, bo nie ma dostępu do internetu i łatwiej mu przyjść do nas niż na pocztę, musi zostawić tę kartę na 3 dni na kwarantannie i przyjść drugi raz, żeby ją odebrać. Uciążliwe. Wiem. Nie my to wymyśliliśmy. Groźny wirus. Pandemia. Wszyscy umrzemy.
Ktoś powiedział – przecież można wynająć asystenta.
Jedni o tym wiedzą, inni nie, jedni chcą z tego korzystać, inni nie. Akurat ta pani ma siostrzenicę. Siostrzenica wczoraj przyniosła tę kartę, ale zdaniem czytelniczki, już jej nie odbierze, bo ma swoje życie, bo jest zajęta, bo jej nie pasuje, bo to, bo tamto… „przecież i tak dużo pomaga”. A chodzenie dla kogoś po książki do biblioteki to taka fanaberia, coś, bez czego podopieczny może się obejść, ważne, żeby miał co jeść i rachunki popłacone. Reszta jest nieważna.
Też tak kiedyś myślałam. Uważałam, że mam prawo prosić o pomoc tylko wtedy, gdy od tego zależy życie: zakup żywności, leków, butów, gdy się całkowicie zniszczą, ewentualnie ubrań, załatwienie spraw, które są niezbędne, żeby się nikt nie czepiał. Cała reszta, to zbytek, zachcianka, fanaberia.
Koleżanka kiedyś stwierdziła, że gdyby poprosiła któreś ze swoich dzieci, żeby jej wymieniło książki w bibliotece, to by usłyszała: „co ty! Mamo! Na głowę upadłaś?”
Ale gdy ciągle słyszę o konwencji, równych prawach, asystencji, równym dostępie…

Obserwowałam dzisiaj niewidomą koleżankę na przystanku autobusowym. A tak konkretnie, to ją podsłuchiwałam z pewnej odległości. Tak, wiem, trochę nieładnie, bo byłam dla niej niewidzialna. Tak to jest. Dla niewidomego dopóki ktoś się do niego nie odezwie, jest niewidzialny.
No więc, obserwowałam ją na tym przystanku. Podjechał autobus i ona wtedy zapytała: „Przepraszam! Jaki to numer?”
Coś mnie olśniło. Zaczęłam się zastanawiać, za co ona właściwie przeprasza. Czy osoba niewidoma musi przepraszać za to, że pyta o numer nadjeżdżającego autobusu? W końcu ma takie samo prawo do informacji, jak osoba, która widzi.
Właśnie łapię się na tym, że uderzam w wojowniczy ton znienawidzonej przeze mnie Pełnoprawnej.
Koleżanka dowiedziała się, że przyjechał autobus 157, dzięki czemu i ja się dowiedziałam, więc stałyśmy dalej.
Do przystanku zbliżał się następny autobus, a wraz z nim kobieta.
„Przepraszam, nadjeżdża 116…”
A ta pani za co mnie przeprasza?

Zacznę może od tego, czego dowiedziałam się na szkoleniu wiele lat temu.
Otóż są takie dane osobowe, które są danymi wrażliwymi. Do danych wrażliwych należą dane o stanie zdrowia, w tym o niepełnosprawności i – jak rozumiem – także o tym, czy się na coś chorowało i czy się jest zaszczepionym na jakąś chorobę.
Tyle tytułem wstępu.
O ile dobrze pamiętam, dane wrażliwe są dlatego wrażliwe, że nie ma obowiązku ich ujawniania. Jednak są sytuacje, gdzie ich ujawnienie jest konieczne, bo jakaś informacja o stanie zdrowia wiąże się z przywilejami i ulgami. Tak więc, aby skorzystać z ulgi na przejazd transportem zbiorowym, trzeba wykazać się dokumentem o odpowiadającym tym przywilejom stanie zdrowia.
Obecnie dojdzie paszport covidowy, czy dokument o jakiejś innej nazwie, który trzeba będzie ujawnić, żeby móc wyjechać z kraju, z miasta, móc uczestniczyć w spotkaniach, wydarzeniach, czy nawet wejść do restauracji lub kawiarni.
Dokument mówiący o niepełnosprawności daje przywileje. Wszyscy mogą w czymś uczestniczyć, ale osoby z tym dokumentem mają ulgi w postaci niższych opłat za korzystanie z tego, z czego korzystają wszyscy.
Natomiast dokument o zaszczepieniu bądź mówiący o tym, że ktoś nie jest chory na jakąś tam zakaźną chorobę, ma pozwalać na uczestnictwo w życiu publicznym, natomiast brak tego dokumentu ma z życia publicznego mocno wykluczać. Ktoś będzie nieustannie domagał się wglądu w dane wrażliwe.
I teraz powtórzę za Wojciechem Cejrowskim:
Gubernator Florydy wprowadził zakaz stosowania paszportów szczepieniowych. Ani władza, ani prywatny biznes nie będzie mógł uzależniać udziału ludzi w normalnym życiu od ujawnienia osobistych informacji zdrowotnych.

„To tylko kilka dni”. Rewolucja czy powielanie stereotypów? – niepelnosprawni.pl
— Read on niepelnosprawni.pl/ledge/x/1801753

Może ktoś pamięta tę panią z wpisów sprzed kilku lat. Dość dawno jej już nie widziałam. Myślałam, że z powodów zdrowotnych przestała chodzić do kościoła. Jednak znów się pojawia, na dodatek zmieniła miejsce siedzenia. Z całkowitego tyłu przeniosła się na kompletny przód, na szczęście jest to lewy przód. Jak wchodzi, to wita osoby z sąsiędnich ławek głośnym „dzień dobry”, jak by weszła do kawiarni. No i dzisiaj spotkałam ją na ulicy. Szła dostojnym krokiem, bardzo powoli. Ja ją doganiałam i trochę mi się spieszyło. Mówię do niej PRZEPRASZAM! żeby ją wyprzedzić. Ona ogląda się, zauważa, że to ja i mówi:
– Dzień dobry, córeńko! Ja też idę jak kaleka!
K**wa, jakie „ja też”!
Może ta pani to chodzi jak kaleka, ale ja co najwyżej chodzę, jak ślepa, a to jednak nie całkiem to samo.