Jest taki jeden youtuber, który namawia swoich słuchaczy do wyłączenia telewizora, radia i odcięcia się od niskowibracyjnych informacji, czyli takich, które wywołują emocje. Jeszcze całkiem telewizora nie wyłączyłam, więc zagotowało się we mnie po tym, co dzisiaj usłyszałam.
Otóż były żołnierz będąc na misji w Afganistanie stracił nogę i – jak to szczekaczka podała – „ma uszkodzony wzrok” – cokolwiek to znaczy. Z tego tytułu stwierdzono u niego 100 % utraty zdrowia i w związku z tym domaga się odszkodowania od Ministerstwa Obrony Narodowej, liczonego w milionach złotych. Twierdzi, że w wyniku tej utraty zdrowia rozpadła mu się rodzina.
A we mnie się zagotowało.
Facet ma przecież – kurwa – jeszcze drugą nogę i dwie ręce i właściwie nie wiadomo, co się kryje pod pojęciem „uszkodzony wzrok”. Gdyby był niewidomy czy nawet słabowidzący, to by szczekaczka poinformowała, że jest niewidomy,, a tak, to co? Musi nosić okulary?
Dobra. Ja wiem, że brak nogi i uszkodzony wzrok wyklucza ze służby wojskowej, a w szczególności ze służby na misjach zagranicznych, które nie są za „Bóg zapłać”, ale – na litość kija – co ma w tej sytuacji powiedzieć osoba, która ma niesprawne wszystkie kończyny i/lub całkowicie nie widzi! Moim zdaniem 100 % utraty zdrowia, to jest po prostu śmierć! Poza tym ekstremalnym przypadkiem jak wyliczyć procent utraty zdrowia czy sprawności?
A już pomijając to wszystko – facet pojechał na wojnę! A na wojnie to albo się jest rannym, albo się ginie. To jest ryzyko walki na wojnie! Facet nie poszedł do pracy przy biurku, gdzie niespodziewanie spadł mu żyrandol na łeb, bo go ktoś źle powiesił.
A rodzinę stracił, bo pewnie dość miała roszczeniowego męża i ojca.
A szczekaczka wmawia ludziom te i podobne bzdury.

Refleksy

26 czerwca 2023

Koleżanka, za którą nie przepadam, ciągle suszy mi głowę, że farbuję włosy na zbyt ciemny kolor i to mnie postarza. Mnie się wydaje, że to dobrze, że mnie to postarza, bo jeszcze od nikogo nie usłyszałam, że wyglądam odpowiednio do wieku. Nikt mi nie wierzy, że mam tyle lat ile mam. Wszyscy dają mi mniej. No to chyba dobrze, że taki kolor włosów mnie postarza a rady koleżanki traktuję jak namawianie mnie do czegoś, co mi zaszkodzi a nie pomoże i jest to robione celowo. Ostatnio zaczęła mnie namawiać wraz z drugą koleżanką, która również nam niewidomym źle życzy, żebym zrobiła na włosach refleksy. Zaczęłam o to pytać bardziej życzliwe koleżanki i jakież było moje zdziwienie, gdy wszystkie jednogłośnie poparły ten pomysł. Tak więc dałam się namówić i bardzo tego żałuję.
Wyglądało to zupełnie inaczej niż zwykłe nakładanie farby. Najpierw było tak jak zwykle, ale trwało to krócej i chyba było mniej dokładne. A potem się zaczęło. Pani fryzjerka, do której byłam zapisana, poleciła nałożenie tych refleksów młodej i niedoświadczonej pomocy fryzjerskiej. Dziewczyna robiła to chyba po raz pierwszy, bo pani pokazywała jej, co ma robić. Miałam więc wrażenie, że moja głowa jest poligonem doświadczalnym. Miałam nakładaną farbę i arkusze aluminiowej folii, coraz więcej i więcej. Trochę to trwało. Myślałam, że kiedy cała folia zostanie nałożona wszędzie gdzie się da, będę siedzieć z tym na głowie czas jakiś, jak to zwykle jest z farbą. Jednak tak się nie stało. Całość została podsuszona suszarką a potem arkusz po arkuszu był ściągany z głowy i poszłam do mycia. Podczas, gdy ta folia była nakładana czułam, że farba ścieka mi po czole i miałam złe przeczucie. Kiedy wróciłam z mycia z powrotem na fotel okazało się, że mam wyjątkowo wieeelką ramkę z farby na czole, którą trzeba było wyjątkowo długo zmywać. Pani fryzjerka miała świadomość, że musi to zrobić tu i teraz, bo jak pójdę do domu, to nie będę miała nad tym kontroli i tego nie zrobię.
Nikt oprócz pracownic tego punktu, przypadkowych przechodniów i sprzedawczyni w sklepie jeszcze mnie nie widział a ja już żałuję i zarzekam się, że nie zrobię tego nigdy więcej. Zapłaciłam drożej niż za normalną farbę i podejrzewam, że będzie to kolejnym pretekstem do docinków dla złośliwych koleżanek, które zazdroszczą niewidomym dodatkowych świadczeń pieniężnych. Włosy i tak pewnie się jej nie spodobają.
Miałam to opisać w bardziej humorystyczny sposób, ale… kiedy prosto od fryzjerki poszłam do sklepu, nie zostałam obsłużona. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło.
Ja wiem, że te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego, ale jakoś tak przypadkowo się na siebie nałożyły. A ten sklep ostatnio schodzi na psy.

Powiem tak: Jeżeli przeczytacie poniżej, że to dobra inicjatywa, to nie będą to moje słowa. Ja takiego czegoś nie popieram, co wynika z tytułu tego wpisu.
Znalezione na profilu społecznościowym Polskiego Związku Niewidomych:
„Na Słodowiec w Miasto Stołeczne Warszawa powstał plac zabaw dla dzieci niewidomych i słabowidzących. Kolorowe strefy zabaw, ścieżki dotykowe, akustyczne i sensoryczne zabawki, mapa tyflograficzna – to wszystko tam się znajduje. To pierwszy w kraju tego typu obiekt, tak zaawansowany technologicznie.

Plac zabaw został wybudowany w rejonie ulic Leśmiana i Pruszyńskiego. Składa się z sześciu stref z zabawkami, wejście do każdej z nich jest sygnalizowane dźwiękowo. Oficjalne otwarcie nastąpiło w Dzień Dziecka, wtedy obiekt testowały dzieci z pobliskiego Przedszkola nr 245 Sowy Mądrej Głowy. Chodzą tam przedszkolaki z dysfunkcjami narządu wzroku. To właśnie z myślą o nich stworzono to miejsce, choć mogą z niego korzystać wszyscy najmłodsi.

Dobra inicjatywa! ❤️”

Historia z autobusu

17 czerwca 2023

Dzisiaj przydarzyła mi się w autobusie historia trochę podobna do tej, którą wymyśliłam ostatnio – Historia o niewidomym mężczyźnie i nieśmiałej kobiecie – czy jakoś tak.
Kiedy wsiadłam do autobusu, znalazłam wolne miejsce obok innej osoby. W pewnym momencie ta osoba coś powiedziała, ale rzuciła swoją wypowiedź gdzieś w przestrzeń, więc nie od razu dotarło do mnie, że coś mówi. Wydawało mi się, że mówiła ze wschodnim akcentem – czy pani teraz wychodzi? – Ale mówiła to nie zwracając się bezpośrednio do mnie. Zapytałam więc ją – czy pani mówi do mnie?
I wtedy zdarzyło się coś, co mnie kompletnie zaskoczyło. – Tak. – odpowiedziała mi kobieta siedząca w rzędzie siedzeń po przeciwnej stronie. Wstałam, moja sąsiadka zeszła, jednak podziękowała mi ta druga pani.

Wczoraj ze znajomą pielgrzymowałyśmy po koncertach dyplomowych młodych organistów.
A cóż takiego się stało?
Otóż dwóch bliskich naszym sercom młodych organistów kończy swoją naukę w Studium Muzyki Kościelnej (dawny Instytut Szkolenia Organistów) . Obaj dzień wcześniej ogarniali wspólnie oprawę muzyczną odpustu w kościele, w którym jeden z nich pracuje a teraz w obecności swoich profesorów, dyrektora, rodzin, przyjaciół i znajomych grali swoje recitale na ocenę. Obaj nasi znajomi mieli to szczęście, że grali w miejscach i na instrumentach, na których na co dzień pracują, a że to były dwa kościoły w różnych dzielnicach, to – niczym szanowna komisja – przemieszczałyśmy się pomiędzy nimi, bo miałyśmy czas i chciałyśmy udzielić swojego wsparcia zarówno jednemu, jak i drugiemu.
W sumie wysłuchałyśmy pięciu recitali – w pierwszym kościele dwóch, w drugim trzech. Na przemieszczenie się z jednej dzielnicy do drugiej miałyśmy sporo czasu, bo półtorej godziny. Po drodze jakiś kefir zagryziony bułą pod mijanym sklepem spożywczym.
Przyjechała rodzina naszego organisty z ciastami, więc po ostatnim koncercie był poczęstunek na plebanii. Byli profesorowie, dotarli tam prawie wszyscy grający przez cały dzień, znajomi. Nasi organiści otrzymają dyplomy w poniedziałek.
Nie wiem, co jeszcze dodać. Tak to szybko zleciało. Pamiętam, jak zaczynali – jeden już wtedy pracujący od prawie dwóch lat, dzięki niemu poznaliśmy tego drugiego, który dostał pracę w trakcie nauki. Obaj pracują już w drugim miejscu, obaj zmienili pracę niemal jednocześnie. Teraz będą organistami z dyplomem. Cieszę się.

Jak w temacie – śpiewaliśmy na odpuście w kościele, w którym pracuje zaprzyjaźniony organista. Połączone siły dwóch kościelnych chórków. Chór dość klaustrofobiczny ze skrzypiącą podłogą, sprawiającą wrażenie, że się zaraz zarwie pod nami i spadniemy ludziom na głowy, z dość niską barierką, która u niektórych wzbudzała lęk no i ze schodami, po których niektórzy autentycznie bali się chodzić i stosowali na nich różne techniki przemieszczania się.
I może nie pisałabym o tym odpuście, gdyby nie pewna sytuacja, która mnie pozytywnie zaskoczyła.
Jeden organista już siedział zwarty i gotowy na swym stanowisku, drugi jeszcze ćwiczył z tamtejszymi chórzystami coś, co śpiewali tylko oni, a my w tym czasie mieliśmy przemieścić się z klasztornej rozmównicy na chór. Prowadziła nas koleżanka, która najwyraźniej dobrze znała to miejsce. Najpierw poszła na przód i… policzyła schody. Potem poszła na tyły i poinformowała nas – tam jest dwadzieścia jeden schodów! A potem przeprowadziła operację pod jakimś sobie tylko znanym kryptonimem, bezpiecznego wejścia wszystkich na chór. Najpierw pozabierała niewidomym zeszyty, żeby mieli wolne ręce, potem się rozglądała, komu by tu jeszcze pomóc. Byłam całą tą sytuacją pozytywnie zaskoczona.
A no i w końcu poszłam na tę kolację. Na szczęście my służba muzyczna byliśmy sami. Zakonnicy jedli w innym pomieszczeniu, więc czuliśmy się swobodnie.

No i leżę tak sobie na leżance u kosmetyczki – tej samej, która snuła kiedyś opowieści dziwnej treści o wirusku i zarażonych i opowiadam:
– A we wtorek będziemy śpiewać w parafii kolegi organisty, bo tam jest odpust. No i dzisiaj w smsie organista napisał, że po tej mszy jesteśmy zaproszeni na uroczystą kolację. Ale ja tam raczej nie pójdę.
– A dlaczego – zapytała pani kosmetyczka.
– No, pewnie nikt nie pójdzie. Wszyscy będą śpieszyć się do swoich domów i do swoich spraw. Nie będę się wyrywać.
– Ale niech pani idzie. Nie będzie pani musiała gotować, kupować, teraz wszystko takie drogie, zje pani coś smacznego, pozna ludzi. Tym zapraszającym będzie przykro, jak ludzie nie przyjdą.
Moim zdaniem rozumowanie tej pani delikatnie mówiąc – bezczelne.
Hmm… jak by tu powiedzieć. Ja mam w tym temacie odmienne zdanie. My z tytułu tego śpiewania nie będziemy mieć absolutnie nic i gospodarze tamtej parafii zapewne mają tego świadomość. Są kulturalni i dobrze wychowani, więc kurtuazyjnie zapraszają, licząc jednak po cichu na to, że chórzyści z obcej parafii raczej nie przyjdą. W końcu „przecież wszystko takie drogie”. W tej sytuacji kulturalnym jest odmówić zaproszenia, żeby nie obciążać gospodarzy kosztami i nie zajmować sobą miejsca, nawet jeśli traktuje się to jako zapłatę za oprawę muzyczną odpustu.
Btw – kiedy jeszcze śpiewałam u nas w chórze, to… a może jednak nie skończę tego zdania. Sami się domyślcie, co chciałam napisać.

Procesja z orkiestrą

11 czerwca 2023

Żyję już ponad pół wieku na tym świecie, a po raz pierwszy szłam w procesji, której towarzyszyła orkiestra dęta. Ciekawe doświadczenie. Śpiew na procesji wyglądał w tej konfiguracji następująco: na zmianę orkiestra grała zwrotkę i ludzie śpiewali zwrotkę. I tak przez całą drogę. Miało to swoje zalety: orkiestra trzymała tępo i tonację, człowiek się nie zdarł, bo śpiewał o połowę mniej niż gdyby orkiestry nie było. Ale był jeden mały problem. Te aranże dla orkiestry to chyba pisał jakiś poganin, który nigdy nie był w kościele i nie słyszał, jak prawidłowo śpiewa się pieśni. Albo tępo było za wolne, albo za szybkie, albo były powtórki tam, gdzie normalnie ich nie ma, a największym kuriozum była pieśń, którą normalnie śpiewa się na 4, a tu była grana na 3. No ale mimo wszystko to była jakaś dodatkowa atrakcja i szybciej czas zleciał.
Btw – tego dnia ksiądz na kazaniu wspominał, że co chwila gdzieś jest jakiś marsz, manifestacja. I tak idąc w tej procesji przyszła mi do głowy pewna myśl: Ludzie na manifestacjach i marszach wyrażają swoje zdanie mówiąc coś, krzycząc, pokazując transparenty. Tym czasem procesje Bożego Ciała nie zmieniły się chyba od stuleci. Jęczymy jakbyśmy szli z trumną na cmentarz „U drzwi Twoich stoję Panie, czekam na Twe zmiłowanie…”. Niby „Twoja cześć chwała” jest radosną pieśnią uwielbienia, ale śpiewana jest podobnie pogrzebowym tonem. Dobrze, że chociaż są te radosne dzwonki.
Procesja Bożego Ciała, to w końcu jakiś rodzaj ewangelizacji na ulicy. Czy nie można zamiast jęczeć jak na pogrzebie mówić w tym czasie przez mikrofon do ludzi, że „Jezus jest naszym Bogiem, on nas zbawił i my się z tego cieszymy” i tego typu jakieś określenia, śpiewać radośnie, mieć ze sobą jakieś przeszkadzajki, którymi można sobie wtórować do rytmu śpiewanej pieśni uwielbienia. Czy Jezus podczas ostatniej wieczerzy powiedział uczniom, że w Jego obecności pod postacią chleba mamy być ponurzy i jęczeć?
Nigdy wcześniej nie myślałam o procesji Bożego Ciała w tych kategoriach. To wszystko przez to kazanie.

O chórku prawie nie piszę, bo nie dzieje się tam nic takiego, co powodowałoby u mnie skrajne – nie ważne, czy negatywne, czy pozytywne – emocje. Jeżdżę co tydzień na próby, w prawie każdą niedzielę śpiewamy na mszy. I na próbach, i na mszach spotykam się z nowo poznanymi koleżankami, na które nie mam żadnych ksywek. Po mszy albo od razu wracam do domu, albo lądujemy u jednej z nich na kawce/herbatce. Ostatnio przyjechały też obie do Kącika, z którego potem poszłyśmy na lody i na spacer. One są rodzonymi siostrami, między którymi jest 9 lat różnicy. Jedna z nich teraz wyjeżdża na przedłużony weekend, więc w Boże Ciało nie będzie śpiewać. Druga będzie śpiewać i już umówiłyśmy się, że po procesji pójdziemy na wietnamskie jedzenie.
W altach jest spora rotacja. Gdy przyszłam do chóru, śpiewałam z kompletnie innymi osobami, z których połowa nie dotrwała nawet do triduum. Pojawiło się kilka osób, które przyszły wyłącznie na triduum. Rodzone siostry przyszły do chóru tydzień po mnie. Oprócz nas trzech w altach jest jeszcze jedna osoba. Prawie z nami nie rozmawia, ale jest dużą podporą, gdy chodzi o śpiew. W sopranach są dwie osoby ze składu z poprzedniego chórku. Do jednej w końcu dotarło, że ma przestać się mi narzucać, z drugą mam tyle do czynienia, że często z nami wraca po próbie. Były jeszcze dwie osoby ze starego składu, ale jedna zdaje się pojawiła się tylko na triduum, a druga teraz dużo pracuje. Są też soprany tamtejsze, z których często zaczepia mnie 80-letnia pielęgniarka szkolna, którą już kiedyś wspominałam. O reszcie sopranów nie jestem w stanie powiedzieć zupełnie nic, no może z wyjątkiem jednej osoby, która kiedyś nagle wyskoczyła z jakimiś ekologicznymi mądrościami.
Chór ma grupę na FB… i tu niestety zaczynają się schody, bo w tej grupie jest… Śpiąca! Pod niemal każdym wpisem na grupie musi umieścić koniecznie jakiś durny komentarz. I wczoraj też to zrobiła.
Na grupie ukazał się post z linkiem do jakichś materiałów i ona oczywiście musiała zapytać, o której jest msza z procesją. Miałam jej odpowiedzieć – O burej! – ale organista mnie uprzedził, odpowiadając jej w sposób bardziej cywilizowany.
Śpiąca na próby nie przychodzi, bo ma taką pracę, która jej koliduje z próbami, ale za każdym razem, gdy widzę jej komentarz na grupie, kulę się w sobie i skacze mi ciśnienie. Jednak wciąż boję się tej toksycznej osoby, która w poprzednim chórku psychicznie mnie niszczyła.
Jutrzejsza próba będzie ostatnią przed wakacjami. Potem czeka nas jeszcze śpiewanie w czwartek, w niedzielę i w przyszły wtorek w parafii kolegi organisty. Potem za tydzień nasz organista ma koncert dyplomowy a za 2 tygodnie robimy sobie zakończenie roku. Tym razem po raz pierwszy nie zamierzam uciekać z chóralnej imprezy, chociaż traktuję to jako sport i myślę sobie, co by było, gdybym jednak się z niej wykręciła. Na razie zamierzam upiec paprykowe ciasteczka, albo zrobić koreczki z pieczonej cukinii z mozzarellą i kawałkiem suszonego pomidora. Ale zawsze może zdarzyć się coś, co spowoduje, że znów coś wymyślę i ucieknę.
Po wczorajszym komentarzu obawiam się, że w czwartek albo za dwa tygodnie przyjdzie Śpiąca… i mnie zje!

Zanim opowiem ten sen, wspomnę inny – naprawdę absurdalny!
Otóż którejś nocy śniło mi się, że byłam na jakimś wyjeździe. Mieliśmy jechać gdzieś autokarem, jednak kilka osób się do niego nie zmieściło. Co zrobiono? Autokar był zaparkowany przy jakimś podwórku ogrodzonym metalowym płotem. Ogrodzenie zostało podczepione do autokaru. Byłam jedną z tych osób, które do autokaru nie wsiadły. Dostałam nagle polecenie: – jak chcesz jechać, szybko wchodź za bramę! Weszłam. Brama została zamknięta. Autokar ruszył. Gdybym nie przytrzymała się elementu ogrodzenia, nie wiem, jak by się to skończyło, bo przecież ogrodzenie jechało, a ja stałam na trawie. Chwyciłam się więc elementu ogrodzenia i tak jadąc ciągniona po trawie, obudziłam się.

A teraz wracam do właściwego tematu.
Ten sen miałam już wcześniej, ale obecnie powtarza się on co najmniej raz w tygodniu. Jestem na grupowym wyjeździe w pewnej miejscowości nadmorskiej, w której do morza jest jakieś 4 km. Za każdym razem scenariusz jest ten sam. Jest przedostatni dzień turnusu, a ja jeszcze ani razu nie byłam nad morzem, bo moja przewodniczka nigdy nie chciała tam iść. Nigdy nie jest to powiedziane wprost, ba, nawet ona mi się najczęściej nie śni, ale ja gdzieś z tyłu głowy mam, że ona tam jest, nie ma siły chodzić, tylko ciągle śpi, więc zaczynam rozpaczliwie prosić, żeby ktoś zaprowadził mnie nad morze. Zwykle w tej sprawie chodziłam po innych pokojach, albo zaczepiałam przypadkowe osoby przed budynkiem. Tym razem było inaczej.
Właśnie wróciliśmy z jakiejś wycieczki polegającej na zwiedzaniu miejskich zabytków, gdy pojawiła się pewna siostra zakonna, która w przeszłości takie wyjazdy organizowała.
– Danusiu, jak chcesz, to pójdę z tobą na spacer, tylko odłożę dokumenty.
Chciałam, żeby zabrała mnie nad morze; albo chociaż nad Wisłę, bo ta miejscowość leży na wyspie. Mówię o tym siostrze.
– Danusiu – mówi zakonnica – ale ja dopiero co przyjechałam z Lasek.
Wtedy ktoś wtrąca się do rozmowy.
– A dlaczego pani właściwie chce iść nad morze! – mówi do mnie zniecierpliwionym tonem.
– No jak to dlaczego! – odpowiadam. – Przecież jesteśmy nad morzem, a ja jeszcze ani razu nad morzem nie byłam.
Potem nagle znalazłam się sama na jakimś skrzyżowaniu. I wtedy obudziłam się.
Za każdym razem w takim śnie nad morze nie docieram.
Ten sen mnie bardzo męczy. Podejrzewam, że powtarza się, bo w tym roku nigdzie nie wyjeżdżam na wakacje.