Jak zakończyła się sprawa koncertów

18 października 2017

Zastanawiałam się, czy w ogóle o tym pisać, czy to zignorować i dać sobie spokój. Jednak uznałam, że dokończę tutaj historię o pewnym ogłoszeniu o koncertach.
Kiedy w ostatnim komentarzu pod tamtym wpisem napisałam, że się nie dostałam, blefowałam. Miałam jedynie przeczucie. Kilka dni później moje przeczucie się sprawdziło. Faktycznie, nie dostałam się do tego projektu i wylądowałam na liście rezerwowej.
Wczoraj odbył się w Tyflogalerii jeden z tych koncertów. Poszłam tam, bo chciałam naocznie się przekonać, kto wystąpi, a także, czy słusznie uważa mój brat mówiąc, że nie dostałam się, bo źle śpiewam.
Tyflogaleria wczoraj pękała w szwach. Wraz z kilkoma innymi osobami siedziałam na stole z tyłu sali, bo nie było już innych miejsc.
Koncert trwał półtorej godziny, wystąpiło kilkanaście osób. Dwie osoby śpiewały z podkładami puszczonymi z … czegoś tam, 3 osoby akompaniowały sobie na gitarze, jedna na fortepianie, jeden z gitarzystów akompaniował swojej żonie, pozostałym osobom ktoś akompaniował na fortepianie. Niektóre osoby śpiewały po dwie piosenki, niektóre po jednej, dwie osoby na zmianę zapowiadały wykonawców. Repertuar był bardzo zróżnicowany, wykonawcy śpiewali bardzo różnie. Nie miałam się czego wstydzić, bo uważam, że śpiewam nie gorzej, niż niektórzy z występujących tam osób. Było tam parę takich, których osobiście bym nie dopuściła. W większości jednak występowały osoby, które kojarzę z różnych festiwali, w tym z Festiwalu Widzących Duszą. Wśród nich była koleżanka, z którą byłam w 2012 r i robiłam koncert we wrześniu 2013, o czym można tutaj poczytać.
Powiem tak:
Miałam swoją teorię, dlaczego nie dostałam się do tego projektu, a wysłuchanie tego koncertu tylko mnie w tej teorii utwierdziło. Nie mam na nią żadnych dowodów, nikogo nie złapałam za rękę, nikt nie powiedział mi nic wprost. Mogę tylko się pocieszać, że śpiewam w parafialnym chórku, który jest z dala od typhlosa, PZNu, Światłowni i innych tego typu spraw, w którym moje życie prywatne nikogo nie obchodzi i nikt nie zna adresu mojego bloga, w chórku, który do szału mnie doprowadza, gdy po raz kolejny przez 20 minut uczymy się prostej melodii, składającej się z kilku dźwięków, w chórku, w którym czuję się potrzebna, bo beze mnie alty by się rozsypały, i w pewnym sensie dzięki któremu co tydzień jestem na ambonie, gdzie trzeba odśpiewać dwie, trzy, cztery, a w ostateczności nawet 5 zwrotek psalmu.
Wrócę jeszcze do koncertu.
Tym razem koncert był wśród tzw samych swoich, ale kolejne będą już w domach kultury, gdzie publiczność nie będzie tak pobłażliwa. Nie może być tak, że osoba, która dostała się z listy rezerwowej płacze podczas swojego występu, nie może być tak, że ktoś akompaniuje sobie na rozstrojonej gitarze, a także nie może być tak, że osoby zapowiadające wykonawców są nieprzygotowane.
Wysłuchałam całego koncertu, choć kosztowało mnie to dwudziestominutowe spóźnienie na próbę chórku. Jednak warto było spóźnić się te 20 minut, żeby w pełni zaspokoić swoją ciekawość.

Dodaj komentarz