W czwartek będzie grill dla chóru, dziecięcej scholi i ministrantów. Organizuje to ksiądz, którego nie lubię, oraz organista. Wciąż nie wiem, czy chcę tam iść.
Staram się unikać takich spędów, bo czuję się na nich – nie przymierzając – jak roślinka. Toleruję jeszcze przedświąteczne spotkania organizowane w pracy, choć też mają swoje niedogodności, ale tam są ludzie, z którymi przebywam jeśli nie 5 dni w tygodniu, to chociaż 3 i to po kilka godzin razem. Nie unikałam też tego typu imprez, jeśli odbywały się w Lutni, bo tam też czułam się dobrze z koleżankami. Natomiast nie znosiłam herbatek u księdza proboszcza z Chórem Archikatedry w drugie niedziele miesiąca. Wtedy naprawdę czułam się, jak roślinka. Dali jeść, dali pić i siedziałam tak, samotna w tłumie, bo nie potrafiłam z tymi ludźmi nawiązać komunikacji.
W obecnym chórku przetrwałam już jajeczko parafialne tydzień po Wielkanocy. Nie pisałam o tym wtedy, żeby nie wylewać swoich żali i nie wiem nadal, czy o tym pisać, tak było jakoś koszmarnie. Boję się, że tak będzie i teraz, ale z drugiej strony nie chcę wyjść na jakąś taką… słowa mi teraz brakuje.
Naszemu organiście wydaje się, że jestem sympatyczna, wesoła i uśmiechnięta. Dobrze wiecie, że tak nie jest. Obawiam się, że w niesprzyjających okolicznościach nadchodzącej imprezy mogę przestać być sympatyczna i wesoła i może wyjść ze mnie ta prawdziwa Danuaria, jaką Wy znacie. Chociaż jak tam przychodzę na próby, to też nie udaję. Po prostu sprzyjające okoliczności i tyle.
W każdym razie tak intensywnie myślę o tej imprezie, że aż mi się w nocy przyśniło, jak z niej uciekam.
Otóż śniło mi się, że mieliśmy to robić w Laskach. Przygotowywaliśmy wszystkie produkty w starym Domu Dziewcząt, a potem mieliśmy wyjść z tym gdzieś na dwór. Ja, nie zauważona przez nikogo w ogólnym zamieszaniu, napakowałam sobie jedzenia na tekturową tackę i schowałam się z nim do jakiegoś pomieszczenia czekając, aż wszyscy wyjdą, nie zauważając, że mnie między nimi nie ma. Siedziałam tak schowana, zastanawiając się, czy już są wystarczająco daleko i czy mogę już wyjść, żeby udać się choćby do domu. Pamiętam, że jeszcze w tym śnie dzwoniły do mnie na komórkę dwie osoby, prawdopodobnie szukając mnie, ale postanowiłam nie odbierać telefonu.
No i obudziłam się w środku nocy, nie mogąc już zasnąć do rana.

Wczorajsze śpiewanie

16 czerwca 2017

Wróciłam wczoraj w jednym kawałku, ale już niezdolna do napisania tutaj czegokolwiek. Za dużo było różnego rodzaju wrażeń. Jednak bezpośrednio po zdarzeniu łatwiej jest o tym pisać.
Dzisiaj emocje już opadły, więc trudniej będzie składać zdania, ale spróbuję.
Chórek w powiększonym składzie śpiewał wczoraj podczas wieczornej mszy i procesji, która się potem odbyła.
Głupio się przyznawać, ale w całej procesji ostatnio uczestniczyłam dawno, dawno temu… Z Chórem Archikatedry jedynie obstawialiśmy trzeci ołtarz. Z pewnością pisałam o tym w tamtym czasie.
Bałam się tego wczorajszego dnia, ale jednak cieszę się, że tam byłam.
Wraz z nami śpiewały dzieci ze scholi. Fajnie to wychodziło. Dzieci bardzo chętne do śpiewania. To już było widać na próbie we wtorek.
Teraz Xixi spali mnie na stosie.
Jestem niekonsekwentna! Zaśpiewałam wczoraj psalm!
Do tej pory, jeśli śpiewałam, to wśród samych swoich: w jednej szkole, w drugiej szkole, na oazie, na kursie w Ośrodku Rehabilitacji i Szkolenia w Bydgoszczy, na wyjeździe organizowanym przez s Ludmiłę 2 lata temu i 3 miesiące temu na Piwnej – to opisywałam. Teraz musiałam zaśpiewać w obecności ludzi, którzy dotychczas od tej strony mnie nie znali i raczej by się tego po mnie nie spodziewali. Miałam dwie próby przechodzenia z tyłu kościoła, gdzie stoi chór, na przód kościoła, gdzie się śpiewa psalm, z czego jedną z osobą, która mnie tam doprowadzała. Nie chciałam, żeby tam na miejscu coś mnie zaskoczyło. Oprócz psalmu miałam jeszcze solówkę w pieśni na uwielbienie.
Ale to jeszcze nic.
Po mszy podczas procesji przeprowadziłam pewien eksperyment, który opiszę może innym razem, bo teraz mi się nie chce. Powiem tylko, że eksperyment się powiódł, a skutek był taki, że zdarłam się na tej procesji, jakbym była co najmniej na jakiejś imprezie. Chórek szedł dzielnie z organistą i śpiewałyśmy z wydrukowanych tekstów, że tak powiem – ile fabryka dała. Pani Ola szła dzielnie z nami, starała się być blisko mnie. Później nam powiedziała, że bardziej niż chodzeniem zmęczyła się śpiewaniem.
Pamiętam, że we wtorek na próbie, jak powiedziałam, że nie będę brała ze sobą na procesję segregatora z tekstami, to chciała mi go wieźć na swoim chodziku. Nie rozumiała, dlaczego tego zeszytu nie chciałam ze sobą brać.
Kiedy już wróciłam po wszystkim do domu, przed klatką stali sąsiedzi. Zapytali mnie – A co to? Jakiś wykład był, że pani tak ładnie ubrana i z segregatorem?
I kiedy chciałam im odpowiedzieć, że właśnie wróciłam z procesji, gdzie śpiewałam w chórze, dotarło do mnie, że mam trudności z wydobyciem z siebie głosu.

Sen dość koszmarny

15 czerwca 2017

Miałam taki dość dziwny sen. Najpierw było dość normalnie. Śniło mi się, że byłam w Łomiankach u mojej najlepszej koleżanki. Ona ma od niedawna nowego, bardzo młodego kota. Często powtarza mi, że muszę go zobaczyć, zanim urośnie, a rośnie, jak na drożdżach i je, jak tygrys.
No więc w tym śnie ona dawała mi po kolei wszystkie swoje koty, bo ma ich 3. Najpierw na moich kolanach lądowały dwa starsze koty, potem dla porównania ten najmłodszy, który był już dość spory.
A potem znalazłam się na wczasach. Spałam w wieloosobowym pokoju, a jedną z jego mieszkanek była dziewczyna o imieniu Dominika, którą faszerowano jakimiś psychotropami. Codziennie dostawała te psychotropy i była smutna.
Ten turnus przesuwał się szybko, jak w kalejdoskopie. Czas mieliśmy bardzo zorganizowany. Ciągle na dworze, na jakimś polu, jeździliśmy wozem zaprzężonym w konia, a wieczorem ta dziewczyna faszerowana specyfikami płakała.
Potem znaleźliśmy się w wagonie metra. Cała wielka grupa rozsiadła się w wagonie. Nie wiem, dokąd mieliśmy jechać, ale po przejechaniu jednej czy dwóch stacji wszyscy musieliśmy wysiąść, bo metro się popsuło.
I wtedy ja na peronie przewróciłam się, położyłam się na brzuchu i powiedziałam, że dalej nigdzie nie idę. Koleżanka błagała mnie – wstań, ja ci pomogę! – ale ja upierałam się, że nie wstanę i będę tu leżeć.
W tym zamieszaniu uciekła faszerowana psychotropami Dominika.
Potem usłyszałam komunikat, że Dominika jest poszukiwana, że trzeba ją koniecznie znaleźć, bo nie wiadomo, co się może stać.
Usłyszałam jeszcze półgłosem wymieniane uwagi, że Dominika dostawała tabletki, w których skład wchodziły: pasta do podłogi, asfalt i czekolada.
A potem to już się obudziłam.

Powiem Wam, że przygotowania chóru do uroczystości Bożego Ciała w naszym kościele bardzo mnie ostatnio absorbują. Nic więcej nie powiem. Nie chcę zapeszać. Niektóre czytelniczki i tak już wiedzą, o co chodzi. A właściwie, to i tak nie wszystko wiedzą.
Ja mam tylko nadzieję, że z tego bożego Ciała wrócę w jednym kawałku. Jak wrócę, to opiszę, jak było.

w nawiązaniu do wpisu o koszmarnym urlopie napiszę Wam, że znalazła się przewodniczka. Jest mniej więcej w wieku moich najstarszych koleżanek z pracy i z rozmowy telefonicznej wygląda na radosną i serdeczną osobę. Nie wiem, jaka będzie naprawdę i na wszelki wypadek podchodzę do tej całej sprawy z dużą rezerwą. Wiem na pewno, że nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak pani z tegu wpisu Jest z Legnicy, więc nie uda mi się poznać jej w autokarze, bo jedzie z grupą z Wrocławia.

Coraz bardziej denerwuje mnie zjawisko polegające na tym, że wszyscy w okolicy wiedzą, gdzie mieszkam i wszyscy w okolicy wiedzą, jak mam na imię, bo to imię wymawia cała ekipa osiedlowego warzywniaka. A ja tych ludzi zwyczajnie nie rozpoznaję, bo i skąd.
Oto na drodze do kościoła spotykam jedną ze swoich rozlicznych „kumpeli” w wieku 70 plus. Już z daleka woła – dzień dobry pani Danusiu! – a ja jej nie mogę skojarzyć. Fakt, nie znam imion większości moich kościelnych „kumpeli”. Kojarzę je jedynie po tym, co opowiadają o sobie, a często się powtarzają w tych swoich opowieściach.
Nawet nie wiem czemu w końcu powiedziałam – Ja pani nie rozpoznaję.
– To ja, Hania. – mówi kościelna kumpela, dodając jeszcze nazwisko.
Nazwisko znane skądinąd z telewizji, ale w połączeniu z innym imieniem.
Nie skojarzyłam, więc pani Hania dodała – Ta z chorym sercem.
I już wiedziałam, z kim mam do czynienia. Nie widuję tej pani zbyt często, ale za każdym razem jak się spotkamy w drodze do lub z kościoła, opowiada o swojej arytmii i stymulatorze i innych chorobach.
W ogóle od czasu do czasu ktoś zaczepiając mnie na ulicy przyznaje się, że często widzi mnie w kościele, albo w sklepie. ale w kościele lub w sklepie nikt się do mnie nie przyznaje.
Np taka pani B B, o której czasem tu piszę. Choć ją bardzo lubię, to czasami myślę, że niechcący sprawiam jej przykrość.
Często na drodze z kościoła powtarza się jedna i ta sama scena. Wychodzę, idę chodnikiem, w pewnym momencie pani B B mnie dogania i za każdym razem mówi to samo:
– Gonię panią i gonię, a pani tak szybko ucieka.
Gdybym wiedziała, że pani b B jest w kościele, to bym poczekała, ale skąd mam wiedzieć, czy przyszła, czy może źle się poczuła, bo w końcu ma już te swoje 84 lata, czasem coś ją boli i po prostu mogłaby zwyczajnie nie przyjść.
Ludzie widzący nie muszą sobie mówić dzień dobry, ani że są, bo widzą siebie nawzajem. Pokiwają do siebie głowami, spojrzą na siebie, a ja jestem jakby poza ich zasięgiem, albo oni poza moim.
Jest jedna osoba, która gdy stoi z tyłu, to mówi tak głośno, więc wiem, że ona tam jest. To jest pani J P, o której też tu pisałam. Rzadko chodzimy na tę samą mszę. Dzisiaj akurat była.
Ale jest jedna, tylko jedna osoba, która – że tak powiem – wlazła w ten utarty schemat z butami. Jedna osoba, która się z tego schematu wyłamała… I nie będę ukrywać, że jest mi miło z tego powodu.

No właśnie. A my, czy możemy jeździć bez wiz na Ukrainę?
Nie wiem tego, więc rzucam pytanie w przestrzeń.
Ale co sobie przypomnę wielogodzinne stanie na granicy podczas wycieczek do Lwowa, w szczególności podczas powrotów z wycieczek, gdzie przez to bezsensowne trzymanie Polaków kończyliśmy taką wycieczkę w środku nocy? Nóż mi się w kieszeni otwiera. Oni nie zasłużyli na ten prezent!

Skąd taki temat na wpis?
Otóż przeczytałam artykuł o tym, że w Dolinie Krzemowej produkowane są specyfiki działające na mózg, lepsze od kawy i napojów energetycznych, poprawiające koncentrację, sprawiające, że w środowisku, gdzie panuje ogromna konkurencja, pracuje się szybciej i lepiej. Była tam mowa o grzybkach halucynogennych podawanych do śniadania.
A mnie przypomniała się historia ze studiów.
Dużo od nas starsza koleżanka z pokoju w akademiku, studiująca archeologię, przyznała mi się pewnego dnia, że chciała kiedyś dorzucić mi grzybki halucynogenne do herbaty, żeby sprawdzić, jakie będę miała po nich halucynacje. No bo widzący człowiek – mówiła – ma halucynacje wzrokowe, widzi różne rzeczy, a ona była ciekawa, czy ja będę słyszeć dźwięki.
Nigdy mi rzecz jasna grzybka nie wrzuciła, ale mnie ta sprawa zastanawia do dziś i nie ukrywam… że ciekawość… chciałabym to wiedzieć.

Proponuję do przemyślenia

10 czerwca 2017

Z felietonu Sylwii Chutnik zamieszczonego w ostatniej Polityce:
„Maya Angelou, znakomita afroamerykańska pisarka, powiedziała: „Jeśli chcesz być normalny, taki, jak wszyscy inni, nigdy nie dowiesz się, jak jesteś niezwykły”.”

Świat – jak zwykle – bywa mały.
Skąd koleżanka z chórku wie, że piszę blog?
A no stąd, że ta koleżanka ma koleżankę, która pływa w projekcie „Zobaczyć Morze”. No i powiedziała koleżanka koleżance, z kim śpiewa w chórku, a tamta z kolei wiedziała, że ja piszę, tylko adresu nie ma i chce go mieć.
A takiego! Bo jeszcze dowie się, co o niej napisałam. Właśnie wtedy, kiedy wreszcie zaczynamy się dogadywać!
Nie, nie, nie o panią Olę mi chodzi.
A pani Ola, ta to jest dopiero aparatka!