– Pierwszy stopień ambonowego wtajemniczenia – jak dojść do ambony, wejść na nią i dobrze się ustawić.
– Drugi stopień ambonowego wtajemniczenia – jak samodzielnie zejść z ambony i nie zrobić sobie przy tym krzywdy.
Drugi stopień posiadłam dość znienacka w uroczystość Wszystkich Świętych. 😉
– Trzeci stopień ambonowego wtajemniczenia – jak ustawić sobie mikrofon.
Ten stopień wtajemniczenia posiadłam teoretycznie we wtorek, praktycznie dzisiaj. Znaczy… prawie posiadłam. 😉 Nad tym muszę jeszcze popracować. 😉 No bo dzisiaj samotna walka z mikrofonem i kartką jednocześnie skutkowała… niewielkim potknięciem w pierwszej zwrotce. No, ale na szczęście było ich aż trzy! 😉
A teraz sobie odpocznę, bo nie będę śpiewać psalmu ani w tę niedzielę, bo będzie śpiewał ktoś inny, ani w następną, bo mnie tutaj nie będzie, przynajmniej taki mam plan, w przyszły czwartek też nie zamierzam śpiewać, dopiero ewentualnie na Andrzeja, bo akurat przypada w czwartek, a już na pewno w pierwszą niedzielę adwentu, no chyba, że… …Ostatnio mam tendencję do nie sięgania zbyt daleko w przyszłość. No bo np wystarczy jedna sekunda i… prawda?
W niedzielę śpiewa chórek. Dzisiaj po mszy wieczornej była dodatkowa próba. Myślałam, że się przekonam do nowego ustawienia, ale się nie przekonałam. Na dodatek im bardziej na próbie organista się rozkręcał, tym bardziej ja miałam już dość i byłam bliska… wybuchnięcia płaczem.
Ja nikomu źle nie życzę, ale… Wolałabym, żeby, tak jak miesiąc temu, z jakiegoś powodu do tego śpiewania nie doszło… 😦
Rozumiem, że jestem tam potrzebna, ale jak mnie coś wkurzy, to np rozśpiewam chór i… ucieknę! albo w ogóle coś wymyślę i nie przyjdę.

Sen o śpiewaniu psalmu

16 listopada 2017

Tak się złożyło, że wczoraj wypełniałam dla jakiejś magistrantki ankietę na temat marzeń sennych osób niewidomych. Jednym z ostatnich pytań była prośba o opisanie ostatniego pamiętanego snu. Podparłam się tym blogiem – nie wiem, czy to było dobre rozwiązanie – ale wtedy zdałam sobie sprawę, że ostatni sen udało mi się opisać jakiś miesiąc temu.
A dzisiejszy sen był taki:
Najpierw siedziałam w pustym kościele z przodu w tej ławce, w której ostatnio siedzę, jak mam śpiewać psalm, zwanej przez moją koleżankę „ławką psalmową” i próbowałam wziąć z łapanki kogoś, kto zaśpiewa psalm na mszy. Udało mi się złapać dwie osoby, ale żadna nie chciała śpiewać. Brały kartkę, próbowały i mówiły, że nie. Potem podeszła do mnie siostra zakrystianka i taki facet, który przed kościołem zamiata liście. Nie znam człowieka, tylko o nim słyszę, a tu mi się przyśnił. Podeszli do mnie, siostra coś zaczęła mówić o mikrofonie, że jest przygotowany. Zapytałam – dla kogo? – No to mi ten facet od liści odpowiedział, że dla mnie i że koniecznie mam dzisiaj zaśpiewać. A jeszcze dodam, że nie wiadomo skąd wiedziałam, że naszego organistę będzie zastępował ktoś inny, nawet nie wiedziałam kto.
Jak usłyszałam, że ten facet prosi mnie, żebym zaśpiewała, to wyszłam z kościoła i poszłam do domu, żeby się przebrać. Tylko, że w moim mieszkaniu było nas dużo, jak w internacie.
Potem szłam z kimś z powrotem do kościoła, chyba była to koleżanka z chórku. Szłyśmy, aż nagle ona się zatrzymała i nie chciała iść dalej. Na ulicy stał samochód i warczał, jakiś taki duży, może śmieciarka, ale ona twierdziła, że on zagradza nam drogę i nie możemy iść. Ja spojrzałam na zegarek, a tu już było dwie minuty po wpół do jedenastej, co oznaczało, że spóźniłyśmy się na mszę. Na dodatek z przerażeniem odkryłam, że zapomniałam swojej teczki z psalmem.
Weszłyśmy do kościoła, ksiądz już coś mówił, ludzie mówili, usłyszałam wyraźnie z tyłu kościoła głos Ksawerego Jasieńskiego, taki jeszcze młody, jaki pamiętam z nagranych książek. Stanęłyśmy w ławce gdzieś na wysokości konfesjonałów, niby była msza, ale coś było nie tak.
A potem nagle znalazłam się na przystanku. Podjechał autobus, wsiadłam do niego, a tam cały tłum ludzi śpiewał psalm właśnie z tego dnia. Próbowałam się dołączyć, wtedy już miałam tę moją dyżurną teczkę w ręku, ale ponieważ autobus jechał a ja stałam w ścisku, trudno mi było ją otworzyć.
I potem obudziłam się.
Wiecie co?
Jak już mi się śni śpiewanie psalmów, to może powinnam przestać. 😉 Albo coś jest ze mną nie tego…

Dzisiaj miałam w pracy małe urwanie głowy, które przypłaciłam znów sercowymi wariacjami.
Najpierw jakaś czytelniczka czekała 10 minut – przynajmniej tak twierdziła – czekała 10 minut, aż któraś z nas podejdzie, a to dlatego, że nie wiedziałyśmy, że ta pani czeka i zajmowałyśmy się innymi sprawami. Gdy już zorientowałam się, że ta pani czeka, a za nią czeka jeszcze jedna pani, zrobiłam kobiecie karczemną awanturę. Zaczęłam coś na nią krzyczeć o stracie czasu i chyba o tym, że nie jestem Duchem Świętym, że jak ktoś się nie odezwie, to skąd mam wiedzieć, że jest. Pani pod wpływem mojego krzyku aż chciała wyjść i przyjść kiedy indziej. Ale mój krzyk się wzmógł, gdy ta pani dopiero przy mnie zaczęła rozpakowywać jeszcze nieużywaną kartę pamięci do odtwarzacza książek. Krzyczałam do niej – siedziała pani tyle na korytarzu, dlaczego jej pani tam nie rozpakowała!
Później się uspokoiłam, do czasu, gdy ciśnienie podniosła mi kolejna czytelniczka, która, gdy weszła, oświadczyła mi, że idąc tu do nas prawdopodobnie złamała rękę. Przewróciła się, jacyś ludzie ją podnieśli, a teraz ją ręka boli strasznie.
Nie, nie, nie krzyczałam na nią, ale uznałam, że nie mogę tego tak zostawić, że muszę mieć pewność, że ta pani bezpiecznie wróci do domu, albo dotrze do miejsca, gdzie zostanie zbadana i zaopatrzona.
Mówię do niej – niech pani natychmiast jedzie na ostry dyżur – a ona mi na to, że w Legionowie, gdzie mieszka, nie ma szpitala. No to ją spytałam najbardziej łopatologicznie, jak się dało, gdzie jeżdżą ludzie, którzy w Legionowie łamią ręce. Coś mi zaczęła mętnie mówić o jakimś „starym ośrodku”…
Wiedziałam, że jak pani jest w takim stanie, to karetka po nią przyjeżdżać nie będzie, że musi dostać się tam sama, ale nie wiedziałam, czy będąc mieszkanką Legionowa może zgłosić się do najbliższego szpitala, gdzie udzielą jej pomocy. Jeszcze pojawiła się akurat koleżanka – emerytowana masażystka – która zawołana przeze mnie do okienka zadała czytelniczce kilka pytań. Potem zadzwoniłam na pogotowie – po nowemu, to się na to mówi „ratownictwo medyczne”. 😉 Zadzwoniłam, wyłuszczyłam sprawę, dostałam odpowiedź, że pani ma sobie pojechać do szpitala na Solec. Jeszcze dałam dyspozytorowi tę panią do słuchawki, żeby sama powiedziała, co dokładnie jej jest. Potem wezwałyśmy taksówkę, koleżanka pożyczyła jej jakieś pieniądze. No i wtedy pojawił się kolejny problem.
– a jak ja się potem dostanę do domu… – zastanawiała się czytelniczka. – Syn po mnie nie przyjedzie. Bo stłukł kolano i leży. Koleżanka martwiła się, jak ta pani poradzi sobie w samym szpitalu, czy trafi, gdzie trzeba… Osobiście uznałam, że bez przesady. Pani stwierdziła, że nie pojedzie na Solec, ale do Żerania i tam sobie w coś wsiądzie i pojedzie gdzieś tam do siebie.
wyszłam na przerwę, koleżanka masażystka podjęła się dopilnowania, żeby ta pani wsiadła do taksówki. No cóż… martwiłyśmy się o nią, jak o osobę niewidomą, a tym czasem… …jak by tu powiedzieć…
Koleżanka masażystka potem powiedziała mi – wiesz co? Ta pani widzi lepiej ode mnie. Wcześniej niż ja wypatrzyła taksówkę.
A robiła wrażenie takiej bezradnej, takiej jakiejś takiej…
A potem pod koniec dnia było jedno z tych dziwnych, niezwykłych zdarzeń, które czasem mają miejsce we wtorkowe wieczory.
Otóż pod koniec naszego dyżuru przyszedł pan ze swoją córką lat 10. Dziewczynka chciała nauczyć się brajla i chciała wypożyczyć coś do poczytania. oczywiście nie mogła, bo biblioteka brajlowska dawno była już zamknięta. Dziewczynka widząca. Na nasze pytania, dlaczego właściwie chce się uczyć brajla, nie umiała odpowiedzieć racjonalnie. Po prostu chciała się nauczyć brajla i już. I to nie, żeby czytać oczami, ale palcami!
Dałyśmy jej alfabet, napisałam jej parę miłych słów na kartce, ona przeczytała treść kartki, trochę czasu jej to zajęło. Potem próbowała napisać coś dłutkiem na tabliczce. Dzielna dziewczynka… Niewidome dzieci w tym wieku już od bardzo dawna na tabliczkach nie piszą. Napisała mi jedno zdanie, zrobiła w nim trochę błędów… 😉 Oddałam jej mój breloczek, który miałam przy kluczu od pomieszczenia socjalnego. To była taka kostka, na której można było układać litery alfabetu Braille’a. Niech ma dziecko, niech się bawi.
A przy okazji ojciec tej dziewczynki był zainteresowany prowadzeniem… zajęć z pantomimy dla niewidomych. Nie wiem, czym się ta rozmowa dorosłych zakończyła, bo byłam pochłonięta zajmowaniem się dzieckiem, ale… jestem w szoku.
A teraz poszukuję takich breloczków.

Obiecuję tutaj wszem i wobec, że postaram się być bardziej tolerancyjna dla osób, które litują się nade mną, załamują ręce, pytają, dlaczego chodzę bez opieki, pytają, czy ktoś mi pomaga, albo użalają się nade mną, że nie ma przy mnie nikogo, kto by… itd.
Postaram się być dla takich osób wyrozumiała, ponieważ w pewnych okolicznościach zachowałam się dokładnie tak samo. Może nie zawsze wyrażałam głośno swoją litość, ale w myślach całkiem niedawno bardzo użalałam się nad kimś, oj bardzo.

Miałam o tym napisać już tydzień temu, ale oczywiście mi się nie chciało. Jest w naszym chórku taka jedna osoba, która – mam wrażenie – że nie potrafi oddzielić rzeczy ważnych od ważniejszych. Na ostatniej próbie byłam świadkiem czegoś, co mnie zniesmaczyło, ale nie wyraziłam wówczas głośno swojej dezaprobaty. Otóż w najbliższą niedzielę mamy śpiewać, a tu osoba ta oświadcza, że nie przyjdzie, bo… zapisała się na warsztat z robienia jakiejś tam japońskiej czy chińskiej potrawy.
Nie wiem. Może ja jestem jakaś dziwna, ale jeżeli gdzieś się regularnie chodzi, śpiewa się i każda osoba – szczególnie w tak małym składzie – jest bardzo ważna, to nieobecność z powodu jakiejś tam mało ważnej aktywności jest lekceważeniem pozostałych osób z chóru, a jeszcze mówienie o tym bez skrępowania… na to nie mam słów.
Owszem, przyznaję się, zdarzyło mi się opuścić parę prób z błahego powodu, jakim jest oglądanie wystawy, lub pójście na koncert, ale:\
1. to były próby,
2. nie ujawniałam publicznie powodów swojej nieobecności.

Jest noc, nie mogę spać, więc uzupełniam blog, bo od kilku dni nie chciało mi się napisać tego, co mi siedzi w głowie.
Drugi dzień męczą mnie jakieś sercowe historie, więc śpię, kiedy mogę tzn kiedy padam z nóg. Od piątku nic mi się nie chce, a każda trudność daje powód do płaczu. I kiedy tak leżę, przychodzą lęki.
Kiedy 22 lata temu złamałam nogę, nie miałam się czego obawiać. Mieszkałam w wielkim akademiku z windą, na dole był sklep, w którym można było kupić wszystko, co jest potrzebne studentowi do życia, więc nie musiałam w tym celu wychodzić na dwór, chodziłam bez kul, bo byłam w stanie stawiać nogę w gipsowym bucie. Po schodach nauczyłam się chodzić po tygodniu posiadania owego ciężkiego buta. Jedyny problem polegał na tym, że w otwartej przestrzeni ciężar buta powodował, że znosiło mnie na lewą stronę. Ale wokół mnie było mnóstwo takich jak ja studentów. Wtedy jeszcze łączenie pracy ze studiami nie było aż tak powszechne. Miałam wsparcie ze strony koleżanek i kolegów ze studiów i z duszpasterstwa akademickiego. Byłam odprowadzana, przyprowadzana, wsadzana do autobusu, odbierana z przystanku, a wtedy nie było takich niskopodłogowych pojazdów, jak są teraz, lecz Ikarusy z trzema wysokimi stopniami. Miałam kolorowe flamastry, gips był cały w autografach i obrazkach.
Początkowo nawet podobała mi się taka sytuacja, że mogę bezkarnie prosić ludzi o coś, o co normalnie bym nie poprosiła. Jedyną osobą, która nie rozumiała mojej sytuacji była współlokatorka. Nie podobało się jej, że angażuję koleżanki i kolegów. Uważała, że powinnam jeździć sama i prosić o pomoc obce osoby. Nawet mi demonstrowała, co powinnam mówić, jak bym tego nie wiedziała.
Jednak pod koniec tej zależności miałam już dość.
A teraz, gdyby przydarzyło mi się coś podobnego, zostałabym z tym sama pośród licznych kontaktów w telefonie i znajomych na Facebooku. Bo co z tego, że ich jest dużo, kiedy wszyscy są wiecznie zajęci?
Dlatego boję się wszystkiego tego, co może mi utrudniać poruszanie się: osłabienia słuchu, złamania nogi, jakichś innych czynników utrudniających poruszanie się bez wzroku, a nawet złamania prawej ręki, w której na co dzień trzymam białą laskę. Nie jestem już teraz dla nikogo ważna na tyle, żeby poświęcił mi więcej czasu, niż dłuższą chwilę raz na ruski rok. A w takiej sytuacji, gdzie człowiek traci sprawność, kontakty na odległość i jednorazowe wpadnięcie na chwilę, nie wystarczą.

Aktorka Alina Janowska

14 listopada 2017

Chodziła do naszego kościoła. Kiedyś byłam świadkiem, jak bodajże w Nowy Rok czytała czytania. A może gdzieś nawet o tym pisałam? Może na starym blogu? Nie mogę tego nigdzie znaleźć… W każdym razie pamiętam, że to był Nowy Rok, Msza Święta, pani Janowska czytała czytania dość wolno, myląc się od czasu do czasu i mówiąc „przepraszam”. Źle mi się kojarzyła. W końcu Eleonora ze Złotopolskich była w moim odczuciu postacią negatywną.
Niech spoczywa [*]

Dzisiaj pani Hania wreszcie miała okazję się wykazać. 🙂 Szkoda tylko, że swoją obecność zasygnalizowała mi dopiero wtedy, gdy podczas pierwszego czytania siedziałam na swoim umówionym miejscu pod amboną. Chyba wolałabym wiedzieć wcześniej. Jednak ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że dla mnie, dopóki się nie odezwą, nie istnieją.
A póki co, następną taką okazję pani Hania będzie miała najwcześniej za 3 tygodnie. Za tydzień ufajmy, że śpiewa chórek, za 2 tygodnie ufajmy, że idę na mszę do innego kościoła. A co będzie za 3 tygodnie… ufajmy, że…
Jakiś mam lęk przed dalekosiężnym planowaniem czegokolwiek.

Postanowiłam tutaj wytłumaczyć tę kwestię po tym, jak koleżanka opowiedziała mi, co się jej przydarzyło.
Otóż koleżanka wracała z pracy do domu w towarzystwie swojego psa przewodnika. Kiedy czekała na tramwaj, zaczepiła ją pewna kobieta. W trakcie rozmowy między nimi wyszło, że ta kobieta prawdopodobnie widuje mnie w kościele. Wyraziła się o mnie, że jestem osobą ociemniałą.
Ta pani nie ma obowiązku posiadania odpowiedniej wiedzy, ale mnie słowo „ociemniała” jakoś razi. Kojarzy mi się z kimś w podeszłym wieku, z kimś bezradnym a nawet głupim (patrz przysłowie „ciemny, jak tabaka w rogu”).
Osoba ociemniała, to taka osoba, która urodziła się widząca, zdążyła zapamiętać wrażenia wzrokowe i nabrać odruchów osób widzących. Gdzieś wyczytałam, że tą definicją określa się osoby, które utraciły wzrok po 5 roku życia.
Ja – niestety albo stety – nie jestem osobą ociemniałą.
Ale tego ludzie nie muszą wiedzieć. Nie mam tego wypisanego na twarzy. Chyba nie mam.

…i już chcę je zlikwidować.
Zacznę od tego, że konto na Facebooku zostało utworzone dość spontanicznie w ramach pewnego szkolenia, o którym… właściwie nie chce mi się pisać.
Facebook przytłoczył mnie. Mam wrażenie, że teraz jestem jakby na widelcu każdego, kto chce mnie na niego nabić. Kiedy chciałam dodać do znajomych kogoś z kontaktów, nagle okazało się, że w tych niby kontaktach mam ludzi, których kompletnie nie znam. Powiem więcej, jak weszłam do zaproszeń, to okazało się, że na liście potencjalnych znajomych, których mogłabym dodać lub usunąć, są ludzie, których np nazwiska i imiona są mi znane, ale nie mam z nimi żadnego kontaktu, a oto Facebook ograbia te osoby z prywatności i podaje mi je na tacy tylko dlatego, że prawdopodobnie są w kontaktach kogoś z moich kontaktów, albo w kontaktach kontaktów kogoś z moich kontaktów, albo w kontaktach kontaktów kontaktów… itd. Nie podoba mi się to.
Ludzie, do których mam teraz łatwy dostęp, też mają do mnie taki sam łatwy dostęp. Skąd na ten przykład dwie osoby dowiedziały się, że jestem na Facebooku i wysłały mi zaproszenie? Jedną zaakceptowałam, drugą odrzuciłam. A ile jeszcze takich osób będzie?
No i te aktualności chyba… dla mnie jakiś totalny bełkot. A co mnie obchodzi, że ktoś tam udostępnił link do jakiegoś filmiku na youtube? Albo piszą coś, nie wiadomo co… A co mnie obchodzi, że ktoś z kimś zna się na Facebooku już dwa lata?
A ten profil użytkownika… Po co on tam jest, skoro do niego prawie niczego nie chcę wpisywać? No bo po co komu wiedza, do jakiego liceum chodziłam, gdzie studiowałam i gdzie pracuję. I jeszcze te sugestie, że pewnie pracuję w jednej z instytucji, w której pracuje ktoś z moich kontaktów.
No i generalnie edytowanie profilu okazało się być niemożliwe. Nawet widząca osoba, która sama ma konto na Facebooku stwierdziła, że tego nie potrafi. No i właściwie same takie rubryki, których na dobrą sprawę nie chciałam wypełniać.
Czuję się, jakby wielki tłum ludzi spadł mi prosto na głowę, jak by mnie przytłoczył wielki ciężar i już mam ochotę uciekać z tego Facebooka… Tylko nie wiem jak…